EU ETS rozszyfrowuje się dość prosto, jest to System Handlu Emisjami w Unii Europejskiej. Zasada systemu jest prosta. Komisja Europejska ustala roczny limit emisji gazów cieplarnianych - CO2, metanu itp., a duże zakłady (elektrownie, huty, cementownie, chemia) mogą emitować tyle, ile uprawnień posiadają.
W pierwszych dwóch okresach (lata 2004-2007) i (lata 2008-2012) uprawnienia do emisji otrzymywało się za darmo na podstawie potrzeb określonych przez dotychczasową emisję historyczną (tzw. grandfathering). Kto dostał za mało, mógł dokupić na giełdzie, kto dostał za dużo, mógł na giełdzie sprzedać. Można też było ograniczyć produkcję lub ją zlikwidować, a zaoszczędzone uprawnienia sprzedać. System wydawał się sprytny, ale okazał się kiepski.

Motywacja do redukcji

W pierwszym okresie (2004-2007) Komisja Europejska przydzieliła za dużo uprawnień i po początkowym wzroście cena spadła do poniżej 1 euro za tonę CO2, co zlikwidowało jakąkolwiek motywację do redukcji emisji. Z tego powodu Komisja postanowiła w okresie 2008-2012 przyciąć je mocniej. Nie wszystkim zresztą podobnie, co dość boleśnie odczuła Polska (nie bez własnej winy, ale to inna historia).
Cena ustaliła się na przyzwoitym poziomie 20-25 euro/t CO2, ale ujawniła się inna wrodzona wada systemu. Niektóre branże (np. elektroenergetyka) w niektórych krajach (np. Francja) zaczęły wliczać wartość uprawnień do ceny energii wprowadzając pojęcie kosztu możliwości (opportunity cost), ponieważ produkcja zużywa uprawnienia mające wartość rynkową (choć zostały otrzymane za darmo). Takie postępowanie tworzy realny, acz nieuzasadniony zysk nazywany windfall profit.
Nie pojawia się on na rynkach poddanych globalnej konkurencji i na rynkach regulowanych (np. dotychczas w Polsce). W przyszłym roku w Polsce nie będzie już tak dobrze, bo przynajmniej 10 proc. uprawnień trzeba będzie kupić, a jednocześnie ceny nie są już regulowane.
Druga wada systemu to wzrost cen u wytwórców niepotrzebujących w ogóle uprawnień, czyli tzw. product surplus. Tu zasada jest prosta - jeśli konkurencja podniesie ceny, to my też możemy - czemu by nie. Zapobiec tym patologiom mógłby sprawnie funkcjonujący europejski rynek, ale jak wiadomo, istnieje on tylko na papierze - w sprawozdaniach Komisji Europejskiej.
Komisja Europejska zauważa błędy (choć nie przyznaje się do ich autorstwa) i postanowiła w nowym okresie (2013-2020) drastycznie zmienić system. Nie będzie rozdawania za darmo - będą zakupy, na otwartych, paneuropejskich aukcjach.

Efekt wahadła

Jak to często bywa (w urzędach szczególnie), modelowo wręcz zadziałał efekt wahadła. Nie udało się 100 proc. administracyjnie, to niech będzie 100 proc. rynkowo. Aukcje mają być dostępne dla wszystkich bez ograniczeń, ceny dowolne, kupuje ten, kto da więcej, a da więcej ten, kto ma więcej. Jedyne ograniczenie to administracyjnie ograniczona i stale malejąca podaż.

Raj dla spekulacji

Tak więc Komisja wymyśliła quasi-rynek z ujemną elastycznością cenową podaży (przy okazji Nobel z ekonomii) - cena rośnie, a podaż maleje. Tak skonstruowany rynek będzie rajem dla spekulacji, a przede wszystkim dla słynnych SWF (Sovereign Wealth Funds) - inwestycyjno-spekulacyjnych funduszy państwowych z Bliskiego, Dalekiego i postsowieckiego Wschodu.
Skutki, czyli niebezpieczeństwa, wyobrazić sobie łatwo:
• brak uprawnień w Europie (co najmniej przejściowo),
• brak uprawnień w państwach i firmach słabszych (być może trwale),
• wywindowane ceny uprawnień na niebotyczny poziom (w pierwszej fazie),
• dramatyczny spadek cen uprawnień po upadku przemysłów energointensywnych (w drugiej fazie).
W efekcie działań SWF-ów, spekulacji i rosnącego deficytu uprawnień otrzymamy:
• głęboką recesję wywołaną upadkiem branż energointensywnych (i ich obsługi),
• kłopoty spowodowane utratą miejsc pracy,
• zagrożenie nową falą migracji,
• zwiększenie, zamiast zmniejszenia, emisji w wyniku jej outsourcingu,
• kompromitację programu 3x20 i polityki klimatyczno-energetycznej,
• totalny brak naśladowców, tzn. klęskę porozumienia międzynarodowego,
• utratę bezpieczeństwa energetycznego Europy,
• potężne problemy z modernizacją i rozwojem sektora,
• totalną utratę zaufania do unijnych polityków, urzędników i ekspertów.
Wszystkie te efekty wywodzą się z grzechu pierworodnego polegającego na tym, że rezultat fiskalny (astronomiczne przychody do budżetów państw członkowskich pochodzące z budżetów gospodarstw domowych) zasłonił Brukseli rezultat realny (czyli faktyczną redukcję emisji). Jeśli nie uda nam się zracjonalizować tego systemu, to ta czarna wizja się spełni, a wtedy zapewne zadamy sobie pytanie: po co nam było jeść tę żabę? Kto zechce na nie odpowiedzieć?