Wielkość przedsiębiorstwa jest niezmiernie ważna – szczególnie gdy skala i zakres działalności pozwalają wpływać na ceny lub uzyskiwać duże oszczędności. Jednak z punktu widzenia polskiego rozwoju gospodarczego dużo bardziej istotnym czynnikiem jest tempo wzrostu firm.
Pytanie o szybki wzrost przedsiębiorstw ujawnia społeczny wymiar gospodarki i jest w istocie pytaniem o dźwignie rozbudowy narodowego potencjału / ShutterStock
Wielkość firm jest tematem ekscytującym dla szerokiej publiczności. Co roku emocjonujemy się wynikami znanych rankingów, klasyfikujących przedsiębiorstwa według kryterium wielkości przychodów – na wzór najsłynniejszego światowego zestawienia wielkich firm, publikowanego przez miesięcznik „Fortune”. Można złośliwie zauważyć, że w tej konkurencji zwycięzcy są łatwi do przewidzenia – Orlen, KGHM, Lotos, Fiat, Volkswagen, Grupa Azoty, Samsung itp. I tak od lat – duże państwowe czempiony oraz globalne korporacje. W wypadku firm polskich największe z nich są owocem wielkich centralnie zaplanowanych inwestycji – czy to przed wojną (Azoty Tarnów), czy to po wojnie (Orlen, KGHM, Lotos). Firmy zagraniczne są zaś wiodącymi koncernami przemysłowymi Włoch, Niemiec czy Korei Południowej.
Nie ulega wątpliwości, że choć wielkość przedsiębiorstwa jest niezmiernie ważna – szczególnie gdy skala i zakres działalności pozwalają wpływać na ceny lub uzyskiwać duże oszczędności – to jednak tempo wzrostu firm jest czynnikiem z punktu widzenia polskiego rozwoju gospodarczego dużo bardziej istotnym. W nowoczesnym świecie, gdzie rywalizuje się nie tylko mocą indywidualnego talentu, ale przede wszystkim w oparciu o sprawność instytucji i organizacji, wzrost siły polskich firm powinien leżeć w centrum naszej gospodarczej racji stanu. Co więcej, uważna obserwacja tych, którzy przez ostatnie 25 lat szybko i konsekwentnie wzrastali, może nam nasunąć wiele istotnych lekcji. Szerzej zostały one omówione w raporcie WISE „W poszukiwaniu dynamiki i skali. Strategie wzrostu i transformacji dużych polskich przedsiębiorstw przemysłowych”.
Szybki wzrost dla całego państwa
Pierwsza lekcja jest następująca. Pytanie o szybki wzrost przedsiębiorstw ujawnia społeczny wymiar gospodarki i jest w istocie pytaniem o dźwignie rozbudowy narodowego potencjału. Nie jest on szczególnie potrzebny ich właścicielom – osobiście są oni już finansowo zaspokojeni, a jednocześnie często psychicznie sfatygowani dokonanym wysiłkiem organizacyjnym. Szybki wzrost polskich przedsiębiorstw potrzebny jest przede wszystkim naszej gospodarce – pracownikom, którzy dzięki temu mogą liczyć na większe zarobki; państwu, które może dzięki temu liczyć na większą i stabilną bazę opodatkowania a więc i utrzymanie w ryzach stawek podatkowych, oraz polskiemu sektorowi finansowemu (tj. giełdzie, bankom i funduszom), który powinien dawać szansę na stabilne i dynamiczne zwiększanie oszczędności społeczeństwa.
Jest to wreszcie istotne pytanie z punktu widzenia polskiej innowacyjności. Z jednej strony, organizacje rosną szybko tylko, jeśli umieją szybko pozyskać odpowiedni zasób talentów, a następnie spotęgować ich pomysłowość i przełożyć ją na tworzenie nowych produktów. Z drugiej strony dlatego, że innowacyjność przemysłu jest pochodną wielkości produkcji (mierzonego jej wartością). Gospodarki, które dużo produkują, z zasady są też innowacyjne. Rosnąca produkcja umożliwia rosnącą specjalizację, a ta z kolei rodzi coraz gęstsze więzi kooperacyjne, umożliwiające wytwarzanie coraz bardziej innowacyjnych i złożonych – a więc coraz droższych – dóbr. Jeśli zatem narzekamy na mizerny wzrost polskiej innowacyjności, to powinniśmy pytać równocześnie o tempo wzrostu wartości naszej produkcji.
Druga lekcja, którą możemy wyciągnąć z doświadczeń polskich firm, potwierdzana także przez liczne badania empiryczne, mówi, że imitacja jest bardzo dobrym sposobem na wzrost. Na poziomie mikro nie ma oczywistej zależności między wzrostem firm a wydatkami na badania i rozwój. Owszem, dynamika wzrostu jest powiązana z innowacyjnością, ale kierunek tej zależności jest niejasny. Wśród amerykańskich gazel biznesu, jedynie 27% to firmy ulokowane w branżach high-tech. Generalnie innowacje mają oczywiście pozytywny wpływ na wyniki przedsiębiorstw. Zależność ta jest jednak uwarunkowana wieloma czynnikami, takimi jak wiek firmy, typ innowacji, a także kultura organizacyjna. Co więcej, większe korzyści dla gospodarki niesie nie innowacja, lecz jej szybka imitacja. William Nordhaus, profesor ekonomii Uniwersytetu Yale, wyliczył, że dochody oryginalnych twórców innowacji stanowiły niewiele ponad 2% łącznych efektów wdrożenia w skali całej gospodarki USA. Wynika z tego, że pozytywna korelacja miedzy strategią imitacyjną przedsiębiorstw a rozprzestrzenianiem się nowych technologii w gospodarce istnieje w każdym stadium rozwoju.
Polskie firmy potrafiły w ciągu ostatnich 25 lat szybko rosnąć w oparciu o absorbcję wiedzy ucieleśnionej w maszynach i urządzeniach. Kierowały się zatem szeroko rozumianą strategią łowców rozprysków technologicznych, która pozwalała uzyskać niewielkim kosztem szybką poprawę wydajności produkcji. Rolę innowatorów przejęły firmy z kapitałem zagranicznym, te same, które oskarżamy o lokalizowanie w Polsce „jedynie montowni”. To one bowiem wstrzeliły do Polski olbrzymią pulę nowoczesnych technologii, procesów, sposobów rozumienia rynku oraz modeli biznesowych. Zasadnicze pytanie, które stoi przed polskimi firmami, brzmi następująco: czy dalszy dynamiczny wzrost w oparciu o imitację będzie jeszcze możliwy?
Wielkie firmy muszą rosnąć
Trzecia lekcja, jaką należy wyciągnąć z obecnego stanu polskiego przemysłu, opiera się na uznaniu, że największe polskie firmy ulokowane są w branżach, w których kluczowy wpływ na konkurencyjność ma skala produkcji. Dla nich szybki ekstensywny wzrost jest strategiczną koniecznością, ponieważ tego wymaga maksymalizacja rentowności instalacji produkcyjnych o dużej skali. Ich amortyzacja trwa niekiedy dekady, a więc przewagę mają ci, którzy albo infrastrukturę produkcyjną odziedziczyli po PRL (tu wiele firm sprzedanych kapitałowi zagranicznemu, np. sektor hutniczy lub cementowy), albo postawili ją niedawno w oparciu o skokowo nowsze technologie (np. krajowy sektor spożywczy, chemiczny, petrochemiczny).
W tym względzie wzorcowe strategie stosują firmy takie jak Grupa Azoty czy Zakłady Mięsne Henryk Kania. Przykład tej ostatniej firmy ilustruje, że w branżach o relatywnie powolnych zmianach technologicznych i dość dużej łatwości transferu wiedzy, największe znaczenie ma dynamiczne zwiększanie wolumenu sprzedaży. Wpływ na to mają przede wszystkim najbardziej wydajne metody produkcji (innowacje procesowe), współpraca z największymi sieciami handlowymi i dyskontowymi w kraju (poszukiwanie wiodących klientów) oraz poszerzanie portfolio produktowego w oparciu o aktualne trendy i oczekiwania konsumentów (elastyczność). Skutek? ZM Henryk Kania zwiększają sprzedaż w tempie 80% rocznie, a Grupa Azoty o 50%.
Tam, gdzie przy nawet najbardziej wydajnych procesach marże są nieduże – jak to ma miejsce w branży spożywczej, metalowej, drzewnej – bardzo istotną sprawą jest brak awersji do długu. Żeby rosnąć, trzeba się zadłużać, a kluczowym czynnikiem jest możliwie niski koszt tego długu. Podobna sytuacja występuje tam, gdzie konkurentami są firmy olbrzymich rozmiarów, nawet jeśli marże są bardzo przyzwoite i generowana ilość gotówki jest znacząca. Z taką sytuacją mamy do czynienia w szeroko rozumianej branży chemicznej lub odzieżowej (np. LPP, CCC). Tymczasem polskie firmy mają głęboko zakodowaną w swoim DNA wysoką awersję do długu. Ci, którzy potrafią ją pokonać – jak np. Synthos i ZM Henryk Kania – są w stanie szybko rosnąć, czy to poprzez większy wolumen produkcji, czy to poprzez większą marżę.
Co jednak wtedy, gdy rynek krajowy nie rośnie na tyle szybko, by umożliwić osiągnięcie znaczących oszczędności z tytułu skali albo też jest areną ostrej konkurencji z dużymi inwestorami zagranicznymi? Wówczas absolutnie kluczową sprawą staje się poszukiwanie nowych rynków, czyli ekspansja zagraniczna – na początek eksportowa, później dystrybucyjna, na końcu wreszcie produkcyjna. Jednak podstawowy problem polskiego przemysłu polega na tym, że strategia ta nie znajduje wielu naśladowców. Badania prof. Jerzego Cieślika pokazują, że jedynie ok 1700 firm krajowych – w tym 600 małych, 850 średnich i 250 dużych – cechuje się intensywnością eksportu powyżej 50% przychodów.
W tym miejscu przywołać można czwartą lekcję z niedawnej historii polskiej industrializacji. Mianowicie, wiele wychodzących poza Polskę firm starało się penetrować rynki jeszcze nienasycone lub o podobnych do polskiego parametrach strukturalnych, które ponownie umożliwiały wykorzystanie oszczędności skali i zakresu pomiędzy różnymi funkcjami organizacji. Często – tak jak LPP, TZMO, Selena FM, Wielton czy Śnieżka – odnosiły one tam sukces. Inne z kolei atakowały rynki dojrzałe, przejmując rolę tzw. producentów oryginalnego wyposażenia (OEM) lub budując swoją markę. Tu największe sukcesy odniosły takiej firmy jak Nowy Styl, Stocznia Remonatowa, Solaris, Amica, FM Forte, Telefonika, Synthos, Boryszew czy Stomil Sanok. Większość z tych firm odkrywała w trakcie procesu internacjonalizacji, że musi rozwinąć zdolność opanowywania coraz to wyższej technologii oraz szybkiego rozwijania nowych produktów. Innymi słowy, nowi klienci o innych potrzebach lub trudniejszych do rozwiązania problemach uczą firmy innowacyjności.
Brakuje łączenia potencjału
Mówimy jednak o absolutnej awangardzie polskiego przemysłu – tej, która staje się innowacyjna poprzez większy wysiłek kooperacyjny oraz poszukiwanie bardziej wymagających klientów. Dla większości krajowych firm kanał eksportowy ma znaczenie marginalne lub jest on jedynie uzupełnieniem rynku krajowego. Według mojej opinii kluczową blokadą jest tu zachowawcze podejście liderów tych organizacji – tak właścicieli, jak i menedżerów. Polskie firmy bardzo ostrożnie podchodzą do eksperymentowania. Uważają, że nie mogą sobie na nie pozwolić. Ograniczają zatem kosztowne ich zdaniem eksperymentowanie, nie chcąc dzielić się ryzykiem z potencjalnymi partnerami oraz ze względu na dążenie do maksymalizacji prawdopodobieństwa sukcesu. To jednak w praktyce oznacza niską marżę – średnio 5%.
W tym kontekście można przywołać dość pesymistyczne oceny jednego z najbardziej wnikliwych obserwatorów polskiego przemysłu – Luka Palmena: „Nie brakuje nam maszyn i urządzeń ani technologii, ani wiedzy o rynkach. Brakuje nam zaufania i dialogu, które są podstawą do łączenia potencjału pozostającego obecnie w rozdrobnieniu. Na przeszkodzie stoją: zachowawczość, wybiórcza akcyjność i brak wiary w to, że się uda. Przez to jesteśmy mało konsekwentni w dążeniu do trudnych celów, wybieramy raczej bezpieczne drogi, które dają mierzalne sukcesy w krótkim czasie, i wolimy robić to, co potrafimy robić sami własnymi siłami, utrzymując tym samym status quo”.
Podsumowując, warto zapytać o główne kierunki dynamizacji wzrostu polskich firm przemysłowych. Na pewno wśród najniżej wiszących owoców można wskazać pozatechnologiczne dźwignie produktywności, czyli tzw. doskonałość operacyjną: energiczne i szerokie wdrożenie lean managementu, a także współczesne systemy ERP, PLM, automatyzację produkcji i logistyki, aż po zwykłe szyny integracyjne dla różnych odseparowanych systemów funkcyjnych.
Zwiększając poziom trudności, można dalej wymienić zdecydowaną inwestycję w zdolności do rozwijania nowych produktów (własną lub w oparciu o jednostki badawcze) i wreszcie – to, co chyba najtrudniejsze – kooperację w formie joint ventures, platform technologicznych czy konsorcjów rozwojowych. Innymi słowy, polskie firmy muszą szukać sposobów na zmniejszenie kosztów stałych i ryzyk związanych z B+R. Bowiem tylko duże firmy lub konsorcja mogą udźwignąć znaczące wydatki na rozwój nowych produktów. A bez tego nie ma mowy o produkcji bardziej złożonych dóbr.
Jeśli to się nie stanie, polskie firmy staną wobec – opisywanej przez historyka ekonomii Alfreda Chandlera – pułapki brytyjskiego kapitalizmu przemysłowego, tzw. konkurencyjnego kapitalizmu personalnego. Niechęć do osiągania dużej czy po prostu większej skali – uwidaczniająca się przez awersję do długu, rachityczną organizację czy wciąż powszechny lęk przed internacjonalizacją – będzie powodować niedobór środków na budowę nowych zasobów organizacyjnych. To oznaczać będzie brak doskonalenia technologii i procesów oraz rozbudowy sieci marketingowych, a zatem, utrudni polskim firmom transformację do dojrzałego kapitalizmu menedżerskiego.
Tam, gdzie przy nawet najbardziej wydajnych procesach marże są nieduże – jak to ma miejsce w branży spożywczej, metalowej, drzewnej – bardzo istotną sprawą jest brak awersji do długu. Żeby rosnąć, trzeba się zadłużać, a kluczowym czynnikiem jest możliwie niski koszt tego długu.
Lekcja, jaką należy wyciągnąć z obecnego stanu polskiego przemysłu, opiera się na uznaniu, że największe polskie firmy ulokowane są w branżach, w których kluczowy wpływ na konkurencyjność ma skala produkcji. Dla nich szybki, ekstensywny wzrost jest strategiczną koniecznością

Artykuły z cyklu Konkurencyjność przemysłu:

Czy polski przemysł jest konkurencyjny?
Polska gospodarka potrzebuje strategii rozwoju przemysłu
Czy polskie firmy przemysłowe mogą szybko rosnąć?

Partnerzy: