Dopóki banki proponowały głównie depozyty i kredyty, a towarzystwa ubezpieczeniowe zwykłe polisy komunikacyjne czy na życie, sprawy wyglądały prosto. Później jednak w ofercie zaroiło się od bardziej wyrafinowanych instrumentów. Dziś są tego efekty: zazwyczaj straty. I tak się składa, że straty finansowe są po stronie klientów, a wizerunkowe – instytucji finansowych. Przykłady z ostatnich lat: opcje walutowe, kredyty walutowe (hipoteczne), polisy inwestycyjne, czyli hybrydy łączące ubezpieczenie na życie z funduszem kapitałowym i poprzez horrendalne opłaty likwidacyjne przymuszające do wieloletnich wpłat bez względu na efekty. Pamiętamy też, ile osób, także bez pojęcia o rynku finansowym i ryzyku, dało się namówić na klasyczne fundusze inwestycyjne, które – zdaniem oferujących – miały zawsze zarabiać tyle, ile w czasie hossy. Czekam, kiedy na czarnej liście pojawią się np. wciskane z zapałem struktury.
Klienci są naiwni, niedouczeni i lekkomyślni? Sprzedawcy nachalni i cyniczni? Nadzorca opieszały i spóźniony? Wszystko to prawda. Ale najgorzej, że nie korzystamy z premii zacofania: nie uczymy się na błędach innych. Problem nie w instrumentach finansowych, nawet skomplikowanych. One są (niektórym) potrzebne. Rzecz w tym, że branża finansowa zbudowała i z radością eksploatowała model, który sprowadzał się do tego, jak oskubać klienta, a nie z nim współpracować. Polisy inwestycyjne są świetnym przykładem. Ale niestety branża wciąż woli kolejne kryzysy wizerunkowe niż zmianę modelu. I chyba tylko finansowy Armagedon mógłby na nią wpłynąć.