Logika finansjalizacji skupia się na okresie krótkim, na dywidendzie i kursie akcji. W zachodnich gospodarkach realne inwestycje i zyski zupełnie się od siebie oddzieliły, czego konsekwencją są rosnące nierówności. A pracownicy, których dochody stanęły w miejscu, nie mogą nic kupić. Z Eckhardem Heinem rozmawia Rafał Woś

Co to jest finansjalizacja?

To ciągłe zwiększanie się roli sektora finansowego w gospodarce. Polega to na tym, że motywy finansowe zyskują w biznesie coraz większe znaczenie, a aktorzy finansowi stają się coraz potężniejsi. Ale najciekawsze, że to się dzieje tu i teraz.

Bez przesady. Ci, którzy obracają pieniędzmi, zawsze byli ważni w gospodarce.

Ale nie tak jak dziś. Temu zjawisku nie da się zaprzeczyć, co widać choćby po rosnącym udziale sektora finansowego w PKB poszczególnych krajów. Ale to nie jest jedyny symptom. Stale zwiększa się rozmiar rynku akcji w stosunku do PKB, długo rósł wolumen udzielanych kredytów. To zjawisko trwa mniej więcej od lat 80. Zaczęło się w USA i Wielkiej Brytanii. W latach 90. zagościło w Europie kontynentalnej. A wraz z rozwojem globalizacji rozlało się po całym świecie.

Czy to jest groźne?

Tak. Ja sam badam przejawy finansjalizacji od dekady. I im dłużej je obserwuję, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak głęboko sięga to zjawisko. I jak bardzo zmieniło reguły gry rządzące współczesnym kapitalizmem.

Proszę opowiedzieć, co to znaczy.

Warto to zjawisko pokazać na przykładzie firmy. Niech mi pan powie, kto dziś rządzi w korporacji?

No, pewnie szef...

Szef w stylu prezesa albo CEO jest zazwyczaj tylko wynajętym fachowcem. Wynajętym przez udziałowców. A więc rozproszonych właścicieli. Jednym z efektów postępującej finansjalizacji jest to, że takim właścicielem można się stać bardzo szybko. I bardzo szybko można z tej roli wyjść. A to oznacza, że pomiędzy udziałowcami a firmą nie ma już takiej więzi jak kiedyś. Dominuje więc ciśnienie na osiągnięcie jak najlepszego wyniku krótkookresowego. Udziałowcy chcą, by dywidenda została zrealizowana jak najszybciej i była jak najwyższa. Wynajęci przez nich menedżerowie są oceniani na podstawie tego, czy zdołali ten cel zrealizować. Wszyscy zachowują się zupełnie racjonalnie. I tak z racjonalnych motywów rodzi się zjawisko niebezpieczne dla całej gospodarki. Im więcej firm zaczyna funkcjonować na takich warunkach, tym zjawisko to staje się powszechniejsze.

Nie przesadza pan?

Absolutnie nie. Gdyby rzecz dotyczyła tylko sektora finansowego, to nie byłoby problemu. Finanse zawsze były branżą specyficzną i trochę szaloną. Ale problem w tym, że finansjalizacja od dawna kolonizuje inne gałęzie gospodarki. Na przykład przemysł. Jeszcze 30–40 lat temu działające na tym rynku firmy funkcjonowały na zupełnie innych zasadach. Produkowały pewien towar, a potem go sprzedawały. Uzyskaną nadwyżkę zabierał właściciel i dzielił się nią z pracownikami. Jak dawał zbyt mało, to przyciskały go związki zawodowe. Jakąś część dochodu przeznaczano też na inwestycje. Wszystkie strony wiedziały jednak, że liczy się nie tylko to, co dziś, lecz również perspektywy na przyszłość. Ale w momencie, gdy koncerny przemysłowe stały się normalnymi spółkami giełdowymi, zaczęły działać na tych samych zasadach co sektor finansowy. Inwestycje w realny kapitał zeszły na drugi plan. Bo one zazwyczaj przynoszą zwrot dopiero w dłuższym okresie. A logika finansjalizacji skupia się raczej na okresie krótkim, na dywidendzie i kursie akcji. I tak w miarę upływu czasu w zachodnich gospodarkach realne inwestycje i zyski zupełnie się od siebie oddzieliły. Kiedyś one szły w parze. Teraz te dwa światy się rozjechały.

To z grubsza jeden ze sposobów tłumaczenia krachu z roku 2008. Gdy ostatecznie się okazało, że wiele firm – zwłaszcza z sektora finansowego – to przewartościowane kolosy na glinianych nogach.

A ja panu powiem, że to jest dopiero początek tej całej fatalnej historii.

O nie!

Według mnie najgorszą konsekwencją postępującej od lat 80. finansjalizacji są rosnące nierówności dochodowe.

To jest tu jakiś związek?

I to kluczowy. Jeśli się spojrzy na dane z lat 1980–2008, udział płacy w dochodzie narodowym stale spada. To tendencja widoczna w całym świecie bogatego Zachodu. Na przykład w Irlandii ten spadek wyniósł 15 proc., w Austrii 10 proc., w Grecji, Japonii i Francji ok. 6 proc. w Niemczech 4 proc. I tak dalej.

Może to przypadek?

Gdyby rzecz dotyczyła jednego czy dwóch krajów, można by mówić o przypadku. To jednak bardzo wyraźny trend, polegający na tym, że zawieszone zostało jedno z podstawowych praw zdrowego rozwoju ekonomicznego. Głosi ono, że jeżeli rośnie produktywność gospodarki, to rosnąć powinny również pensje. I tak w większości krajów OECD faktycznie było. Te dwie krzywe znajdowały się jedna obok drugiej. Ale mniej więcej od 1980 r. zaczął się rozjazd. Produktywność szła w górę, a płace wpadły w stagnację.

I co z tego?

Jedną z konsekwencji opisał Thomas Piketty w głośnej książce „Kapitał w XXI wieku”. Myślę tu oczywiście o wzroście nierówności we wszystkich zachodnich społeczeństwach. Bo skoro produktywność rosła, to znaczy, że zyski z produkcji powstawały. Nie trafiały one jednak do pracowników, o czym świadczy stagnacja płac. Gdzie się więc podziały? Trafiły do udziałowców i sowicie opłacanej menedżerskiej wierchuszki. I stąd te nierówności, które pokazali Piketty oraz inni badacze.

Czy wzrost nierówności to jedyna konsekwencja postępującej finansjalizacji gospodarki?

Oczywiście nie. Jeszcze zanim nierówności stały się tak widoczne, pojawiła się bariera popytu. Bo w sytuacji, gdy realne dochody ludności stoją w miejscu albo spadają, zatrzymuje się również konsumpcja. Posiadacze kapitału stają więc przed problemem, jak zrealizować swój zysk. Mają go przecież w formie wyprodukowanych towarów. Na przykład samochodów.

Ale jak mawiał Henry Ford, samochody nie kupują samochodów.

Właśnie. Pracownicy, których dochody stanęły w miejscu, nie mogą ich kupić. Dojście do bariery popytu to jest ten moment, w którym powinna się zapalić czerwona lampka alarmowa, sygnalizując, że finansjalizacja to ślepa uliczka.

To czemu się nie zapaliła?

Bo znaleziono sposoby obejścia tej bariery.

Jakie?

Pierwszy polega na dopuszczeniu do bezprecedensowego wzrostu zadłużenia prywatnego. I to w różnych formach. Od upowszechnienia kart kredytowych po boom na kredyty mieszkaniowe na niespotykaną wcześniej skalę – to model amerykański, szczególnie rozpowszechniony w USA, ale stosowany na potęgę również w innych krajach. Na przykład w Holandii tylko w latach 1995–2005 dług prywatny wzrósł ze 113 do 246 proc. rocznego dochodu. W USA z 93 do 135 proc. A we Włoszech z 32 do 59 proc. W promowaniu tego modelu uczestniczyło wielu aktorów. Wytwórcom pozwalano znaleźć konsumentów na ich produkty, wiec biznes się kręcił. Bankom się to opłacało, bo każdy nowy kredyt oznaczał dla nich zainkasowanie opłaty. Rozumujący w krótkookresowym horyzoncie udziałowcy byli zachwyceni, bo na papierze wyglądało to na odkrycie prawdziwej żyły złota. Tryskały dywidendy i bonusy dla menedżerów. Widząc to, nawet zrazu sceptyczni konkurenci włączali się do gry, bo przecież nikt nie chciał być frajerem, co to stoi z boku i nie podnosi leżących na ulicy pieniędzy.

Politolog Colin Crouch nazwał kiedyś to zjawisko sprywatyzowanym keynesizmem.

Tak. Bo o ile w klasycznym modelu keynesowskim zadłuża się w imieniu wszystkich obywateli całe państwo – a państwo ma dużo silniejszą pozycję, gdy przychodzi do spłaty długu – o tyle w sprywatyzowanym keynesizmie mamy do czynienia z pełną prywatyzacją ryzyka. Najmocniej uderza to oczywiście w tych, którzy są najsłabsi. W tym sensie ten przejaw finansjalizacji jest obciążający również dla państw i ich elit politycznych, które do takiego stanu dopuściły. Tak czy inaczej, ten amerykański model nie jest rozwiązaniem gwarantującym stabilność. On już przeżył swój spektakularny upadek w roku 2008. Ale nikt, kto się sprawie przygląda z bliska, nie może zaprzeczyć, że powtórka jest bardzo prawdopodobna.

Ale wspomniał pan, że wymyślono jeszcze jeden sposób na obchodzenie bariery popytu.

To model, który możemy nazwać niemieckim. Choć stosują go na potęgę również takie kraje, jak Austria, Holandia, Chiny czy Japonia. Można go streścić w trzech słowach: eksportować, eksportować i jeszcze raz eksportować.

Logiczne. Jak nie chcą kupować w kraju, to szukamy rynków zbytu za granicą.

Tylko że to też nie jest strategia gwarantująca jakąkolwiek stabilność.

Bo nie mogą jej realizować wszyscy jednocześnie.

I to jest wielki problem. Zwłaszcza w takich organizmach jak strefa euro. Dzieje się tak dlatego, że świat to zamknięty system. Więc w sytuacji, gdy jedni notują nadwyżki finansowe – jak od lat Niemcy – musimy mieć w systemie innych, którzy będą gotowi notować deficyty. Ale na to nie ma zgody politycznej. W ten sposób bardzo szybko lądujemy w drugim wielkim współczesnym kryzysie, który nie chce się skończyć. Chodzi oczywiście o problemy zadłużeniowe w strefie euro. Do tego dochodzi jeszcze jeden problem. Niemiecki model eksportowy zakłada sprzedawanie towarów za granicę, za co nasze firmy dostają od tamtejszych nabywców kapitał. Ale ten kapitał wcale nie zostaje w Niemczech. Bo przecież i tutaj spadek udziału płac w PKB był w latach 1980–2008 bardzo widoczny.

To co się dzieje z pozyskanymi w ten sposób pieniędzmi?

Najczęściej są odkładane. Czasem inwestowane. Ale z reguły za granicą. Co bardzo uzależnia niemiecką gospodarkę od światowej koniunktury. Pokazał to 2009 r., gdy wskutek krachu na amerykańskim rynku nieruchomości niemiecki PKB zaliczył potężny spadek.

To ciekawe, że pan przedstawia to w taki sposób. Zazwyczaj Niemców przedstawia się przecież jako gospodarczych zwycięzców ostatnich lat. A więc w jakimś sensie również wygranych finansjalizacji.

To dużo bardziej skomplikowane. Bo akurat niemiecka gospodarka przed kryzysem na finansjalizacji nie bardzo korzystała. W latach 2001–2005 mieliśmy coś w rodzaju stagnacji, a wszyscy mówili o Niemczech jako chorym człowieku Europy.

To się tłumaczy zwykle trawieniem zjednoczenia RFN i NRD.

Ale akurat nie jest to słuszne tłumaczenie. Z gospodarczego punktu widzenia zjednoczenie było raczej zbawieniem. Przyniosło na przykład potężny i pozytywny szok popytowy w postaci boomu inwestycyjnego. Jeśli już coś zaszkodziło gospodarce, to reakcja polityczna. Choćby podyktowana strachem przed inflacją bardzo restrykcyjna polityka monetarna. Ale przede wszystkim deregulacja rynków pracy za czasów kanclerza Schroedera, co pogłębiło trwający i tak proces wzrostu nierówności dochodowych. Dlatego nawet z dzisiejszej perspektywy niemieccy pracownicy wcale nie mogą zostać nazwani zwycięzcami finansjalizacji. Inna sprawa, że zwycięzcami finansjalizacji nie nazwałbym nawet najbogatszych posiadaczy kapitału, którym lata 1980–2008 przyniosły wielki wzrost bogactwa.

Jak to?

Bo logika finansjalizacji jest bezwzględna. I sprawia, że droga od zwycięzcy do przegranego jest czasem bardzo krótka. Prędzej czy później posiadaczy zakumulowanego kapitału dopada rzeczywistość. Opowiedziałem panu właśnie, jak próbują uciekać przed barierą popytu, a mimo to ona uparcie powraca pod postacią jeszcze silniejszego kryzysu. Potem nadchodzą niepokoje społeczne. I zaczyna się robić bardzo nieprzyjemnie.

No to niezły kłopot sobie zafundowaliśmy. I co z tym robić? Tylko niech pan nie mówi, że jest jeszcze za wcześnie na rozwiązania.

Nie, nie. Ja sam dokładnie tym się zajmuję. Zresztą nie jestem wśród ekonomistów jedyny.

I co wymyśliliście?

Trzeba zacząć od jasnego określenia, że po kryzysie nie powinno się kontynuować ani jednej, ani drugiej drogi ucieczki przed barierą popytu. Bo zarówno model amerykański, jak i ten niemiecki się nie sprawdzą.

To już wiemy. Ale co w zamian?

To proste. Skoro mamy problem z popytem, to rozwiążmy go zgodnie z prawami ekonomii i zdrowego rozsądku. A więc dopuśćmy wzrost płac. I w ten sposób finansujmy wydatki konsumpcyjne.

Od razu nadzieje się pan na argument, że to ekonomiczny populizm. Bo skoro płace nie rosną, to widocznie tak chce rynek.

To by miało sens, gdyby nie fakt, że pensje są od trzech dekad sztucznie hamowane. Pamięta pan opowieść o dwóch krzywych produktywności i wynagrodzeń, które około 1980 r. zaczęły się rozjeżdżać? To był jeden z efektów narastającej presji na zbijanie płac i wysysanie z przedsiębiorstw jak najwięcej zysku w jak najkrótszym czasie. Żeby wyjść z tej logiki, trzeba dążyć do tego, by te krzywe znowu się spotkały. A udział płacy w PKB przestał spadać i się ustabilizował. O rośnięciu już nawet nie wspominam.

Tylko jak to zrobić?

Są dwa najbardziej oczywiste narzędzia. Pierwsze to wzmacnianie siły przetargowej pracownika. A więc na przykład wspieranie pozycji związków zawodowych. I to nie tylko w tych starych branżach, gdzie już działają, ale promowanie ich wchodzenia do nowych dziedzin gospodarki. Na przykład usług albo nowych technologii. Ale to tylko jedna strona równania. Druga polega na ograniczaniu wpływu akcjonariuszy na przedsiębiorstwa. Bo przecież nie każda spółka musi się kierować logiką giełdową.

To wystarczy?

To jest plan minimum. Jest jeszcze koncepcja, którą razem z grupą ekonomistów nazwaliśmy Keynesowskim Nowym Ładem dla Europy.

Czym to ma się różnić od tego rooseveltowskiego New Deal z lat 30.?

Ten plan opiera się na trzech filarach. Pierwszy to lepsze regulacje sektora finansowego. I chodzi w nim o to, żeby sektor finansowy znów robił to, do czego został powołany. Czyli wspierał i gwarantował sprawne funkcjonowanie produktywnej gospodarki. To się już w pewnym sensie dzieje. Choć potrzeba dużo więcej. Niezbędna jest standaryzacja wszystkich produktów bankowych oferowanych na rynku i nadzór nad nimi. Muszą powstać niezależne publiczne agencje ratingowe. Potrzebne jest wzmocnienie bankowości niekomercyjnej i spółdzielczej, co doprowadzi do większej różnorodności i prawdziwego wyboru na rynku kredytowym. Tu jestem umiarkowanym optymistą. To wszystko da się zrobić. W końcu istnieje szeroka zgoda co do tego, że zbyt luźne regulacje sektora finansowego były jedną z głównych przyczyn kryzysu w 2008 r.

A pozostałe filary?

Drugi jest już niestety dużo trudniejszy do zrealizowania. Wymaga stopniowego odchodzenia od dotychczasowego sposobu myślenia o roli rządu w gospodarce, a może nawet zerwania z nim.

Brzmi dość górnolotnie.

Ale jest całkiem proste. W czasach finansjalizacji państwowa interwencja w gospodarkę ograniczała się w zasadzie do polityki prowadzonej przez – mniej lub bardziej niezależny – bank centralny. To on przy pomocy stopy procentowej stara się dbać o stabilność cen. Tymczasem należałoby raczej prowadzić politykę permanentnie niskich stóp procentowych, które nie powinny być wyższe od wzrostu produktywności całej gospodarki. Oczywiście nie będzie to w interesie rentierów, którzy lubią wysokie stopy. Ale wyjdzie na dobre firmom i pracownikom, bo ułatwi dostęp do kapitału i będzie stabilizowało rozsądny wzrost płac.

Jest jeszcze polityka fiskalna.

To w zasadzie sedno proponowanego przez nas nowego podejścia. W tym momencie jest tak, że ministrowie finansów starają się głównie o to, by domknąć budżet bez notowania nadmiernego deficytu. To się staje celem samym w sobie. I zachęca do formowania takich strategii, jak nadmierna koncentracja na eksporcie. Tylko po co? Przecież głównym zadaniem demokratycznie wybranego polityka powinno być dbanie o naprawdę najbardziej kluczowe wskaźniki. A więc troska o pełne zatrudnienie czy utrzymanie odkreślonego poziomu produkcji. To się nazywa finanse funkcjonalne. I jest ostatnio bardzo żywo dyskutowane wśród ekonomistów. Gdyby polityków przestawić na takie myślenie, znaleźlibyśmy się w zupełnie innym świecie.

Co to znaczy?

Pełne zatrudnienie i presja na wzrost płac prowadziłyby prostą drogą do ożywienia popytu wewnętrznego. To zmniejszałoby presję na konieczność eksportowania. A skoro nie trzeba by już tak troszczyć się o eksport, to zniknęłaby presja na wzmacnianie konkurencyjności poprzez zbijanie kosztów pracy. To działałoby z kolei stabilizująco na popyt wewnętrzny. A kraje Zachodu mogłyby wreszcie wyjść z tego zaklętego kręgu, w którym dziś tkwimy.

Wspomniał pan jeszcze o trzeciej nóżce Nowego Ładu.

To lepsza międzynarodowa koordynacja finansowa. Chodzi tu głównie o to, by na poziomie globalnym zwalczać albo przynajmniej neutralizować pokusę prowadzenia nowoczesnej polityki niszczenia sąsiada. A więc tego, co robią dziś Niemcy, Chiny czy Japonia. Jeśli trzeba, przy użyciu sankcji.

To nie jest utopia?

Dlaczego? Już w latach 40. Keynes proponował stworzenie międzynarodowej unii clearingowej, która regulowałaby międzynarodową podaż płynności. Ten pomysł nigdy nie wszedł w życie, ale system z Bretton Woods w końcu udało się stworzyć. I przez wiele lat służył światowej gospodarce. Skoro udało się wtedy, to czemu teraz miałoby się nie udać? Zwłaszcza biorąc pod uwagę nowe możliwości technologiczne, o których architekci Bretton Woods John Maynard Keynes i Harry Dexter White nawet nie mogli śnić.

Chodzi mi raczej o to, że pójście w tym kierunku musiałoby się wiązać z daleko idącą przebudową obowiązującego status quo.

Jasne. Tylko proszę zwrócić uwagę, że to obecne status quo nie jest ani spójne, ani specjalnie funkcjonalne. Państwa bogatego Zachodu wyszły z kryzysu tylko dzięki wielkim programom stymulacyjnym z lat 2009–2010. I prowadzonej potem polityce luzowania ilościowego. Już samo to powinno być najlepszym dowodem, że konwencjonalna polityka monetarna nie wystarcza. A przecież przez trzy dekady cały ekonomiczny establishment powtarzał, że to jedyna interwencja w gospodarkę, na jaką powinno sobie pozwalać państwo. Efekt jest taki, że obserwujemy wielką bezradność polityki. Na aktywniejszą politykę fiskalną nie ma przyzwolenia ze strony elit politycznych. A polityka monetarna doszła do ściany. Czy to jest działający system? Moim zdaniem nie.

Ale bardzo możliwe, że status quo jednak nie pęknie. Co wtedy?

Globalnie może przez jakiś czas jeszcze pociągniemy. Gospodarkom wschodzącym został jeszcze przecież pewien potencjał wzrostu. Zachód może wiec próbować upychać produkowane przez siebie towary. I w ten sposób kompensować braki popytowe na swoich rynkach.

Więc w czym problem?

W tym, że i ta ucieczka zakończy się porażką.

Skąd pan wie?

To już widać. Aż do wybuchu kryzysu strefa euro miała mniej więcej wyrównany bilans handlowy z resztą świata. Teraz Euroland zaczyna naśladować Niemcy i notować nadwyżki eksportowe. Rozpoczyna się więc podobne wyniszczanie sąsiada, jakiego wcześniej doświadczyło południe Europy. To się w końcu odbije negatywnie na popycie w krajach rozwijających się. I kto wtedy będzie kupował nasze maszyny i samochody?

Skoro mamy problem z popytem, to rozwiążmy go zgodnie z prawami ekonomii i zdrowego rozsądku. A więc dopuśćmy wzrost płac. I w ten sposób finansujmy wydatki konsumpcyjne

Eckhard Hein niemiecki ekonomista z Hochschule für Wirtschaft und Recht w Berlinie. Zajmuje się badaniem wpływu rosnącej finansjalizacji na pozostałe dziedziny gospodarki. Prof. Hein przyjechał do Warszawy na zaproszenie Instytutu Studiów Zaawansowanych