Jakiś czas temu Komisja Europejska przygotowała szacunki, ile obywateli poszczególnych krajów członkowskich kosztują ich konta bankowe. O dziwo, okazało się, że koszt ROR w Polsce, czyli w kraju, gdzie ogromna część rachunków jest za darmo, należy do najwyższych w Europie.
Jestem pewien, że takie samo wyliczenie przydałoby się w przypadku Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, który – jak twierdzi rząd – jest najtańszym systemem świadczeń emerytalnych. Bo czy ktoś wie, ile tak naprawdę łoży na FUS?
Wiadomo – są składki odprowadzane od pensji. Ale to nie wszystko. FUS jest dotowany przez państwo. A teraz okazuje się, że FUS jeszcze bierze pożyczki z budżetu (a właściwie już nie bierze, bo wyczerpał limit na cały rok). To także dotacja, bo wiadomo, że instytucja z chronicznym deficytem nigdy tej pożyczki nie zwróci.
Można by rzec, że wystarczy dodać te pozycje – do znalezienia w ustawie budżetowej – aby uzyskać odpowiedź na to, ile wydajemy na FUS. Tylko że faktycznie takie dodawanie da odpowiedź na pytanie, ile pieniędzy do tego funduszu wpływa. Ale tego, ile konkretnie pracujący Kowalski łoży na FUS, nikt jeszcze nie policzył.
Zwłaszcza że ta kwota zmienia się z roku na rok. Im więcej jest bezrobotnych, tym mniejsze są wpływy ze składek, co oznacza, że rośnie obciążenie tych osób, które nadal pracują. Innymi słowy – Kowalski w tym roku zapłaci na FUS więcej, niż wydał na ten cel w 2012 r.
Bez informacji, ile naprawdę ubezpieczonego kosztuje FUS, trudno decydować, czy jest on lepszym, czy gorszym rozwiązaniem niż fundusze emerytalne. Ani tym bardziej oszacować, jaką stopę zwrotu rzeczywiście daje państwowe ubezpieczenie.