Rynek budowlany w Polsce, podobnie jak w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii oraz innych krajach Wspólnoty, podlega temu samemu unijnemu prawu. Nakazuje ono nie ograniczać uczciwej konkurencji, a szanse na uzyskanie kontraktu w Niemczech przez spółkę np. słowacką czy hiszpańską muszą być takie same, jak przez firmę niemiecką.
Pod warunkiem, oczywiście, że spełni ona określone wymagania klienta, też takie same dla wszystkich starających się. Swoboda przepływu ludzi i kapitału jest fundamentem, na którym opiera się Unia. W teorii jest pięknie. Rzetelne przedsiębiorstwa z naszego kraju mogą zdobywać rynek już nie 38 mln, ale 500 mln konsumentów.
W praktyce jest nieco gorzej i warto się zastanowić dlaczego. Dlaczego w zasadzie wszystkie zamówienia publiczne w Niemczech czy we Francji realizują firmy lokalne? Francuskie we Francji, hiszpańskie w Hiszpanii, a niemieckie w Niemczech. Dlaczego dobrym firmom polskim tak ciężko zdobyć kontrakt na zachód od Odry? Dlaczego wreszcie ani miejscowy, ani unijny odpowiednik naszego Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie wkracza do akcji i nie interweniuje, że taka praktyka narusza warunki uczciwej konkurencji? Bo każdy klient tak formułuje warunki kontraktu, że w praktyce spełniają je tylko firmy z własnego kraju. Na przykład inwestor niemiecki żąda niemieckich certyfikatów, które są dla niego warunkiem właściwej jakości. I, jak widać, ma do tego prawo.
Nie jest to warunek jedyny, ale jeden z wielu. Polska firma, która na rynku innego unijnego kraju nie miałaby własnego potencjału wykonawczego (czyli załogi, która wykona zlecenie) i składałaby się tylko z zarządu i sekretarki, w żadnym przetargu nie byłaby traktowana poważnie. Odpadłaby już na etapie prekwalifikacji. To etap nieznany w Polsce, a szkoda. Uniknęlibyśmy wielu wpadek. Już wtedy wyłącza się bowiem z możliwości startowania do przetargu firmy, które budzą wątpliwości, że zdołają w terminie i rzetelnie zamówienie wykonać. Bo na przykład nigdy wcześniej podobnego kontraktu nie realizowały. Gwarancja właściwego wydania pieniędzy publicznych jest ważniejsza niż prymitywne rozumienie uczciwej konkurencji. Tamtejsi podatnicy mają powody do radości, zamówienia wykonywane są w terminie. Ostatni raport Centrum im. Adama Smitha stwierdza, że w Polsce tylko 60 proc. dróg i autostrad udaje się wybudować w terminie określonym podczas przetargu. Jak widać, dla nas ważniejsze jest tropienie zmów monopolistycznych niż to, żeby te autostrady w końcu powstały.
Kiedy wiadomo było, że Polska stanie się członkiem Wspólnoty, wielkie firmy budowlane z innych krajów UE były przekonane, że nasz kraj przy zamówieniach publicznych będzie się kierował podobnymi zasadami. Czyli – szanujemy konkurencję, ale patrzymy na potencjał wykonawczy startujących. Ci, którzy go mają na miejscu, są bardziej wiarygodni. Nie bez znaczenia, choć tego akurat w oficjalnych warunkach przetargów się nie mówi, jest to, że za publiczne pieniądze państwo utrzymuje miejsca pracy dla obywateli własnego kraju. To dlatego największe polskie firmy budowlane, takie jak Mostostal, Dromex czy Budimex, zostały tak chętnie sprywatyzowane przez wielkie firmy niemieckie czy hiszpańskie. Ich zagraniczni akcjonariusze wiedzieli, że Polska stanie się wielkim placem budowy, spodziewali się, że przy kontraktach zdobędą punkty za „lokalność”. Dawały więc w Polsce pracę setkom tysięcy budowlańców. Teraz masowo zwalniają, tylko w 2012 r. pracę w budownictwie straciło 150 tys. osób. Dlaczego? Bo przegrywają przetargi z firmami zagranicznymi, które żadnego własnego potencjału nie mają. Żeby uzyskać w Polsce zamówienie, gotowe są wykonać je za skandalicznie niską cenę. Skąd wiemy, że była skandalicznie niska? Może odwrotnie, to lokalne firmy żądały za dużo? Ano stąd, że mnożą się przykłady, iż za tę cenę zlecenia nie wykonują. COVEC jest tylko jedną z wielu firm, które zeszły z polskiego placu budowy, nie wykonując kontraktu.
Polska jest jedynym przykładem kraju, który mając tak ogromne pieniądze na publiczne inwestycje, zrujnował rynek, zamiast go wzmocnić. Pozbawił wielu ludzi pracy, zamiast ją tworzyć. Zagraniczni zwycięzcy polskich przetargów, zatrudniający ledwie prezesów i sekretarkę, nie przywieźli wprawdzie do naszego kraju własnych tanich pracowników. Rozglądają się za Polakami, Chińczycy za miskę ryżu jakoś nie uwijali się na naszych placach budowy, zanim z nich zeszli. Ale za cenę, dzięki której wygrali przetarg, nikogo przecież nie zatrudnią. Legalny pracownik na stałym kontrakcie byłby za drogi. Więc szukają podwykonawców, którzy wykonają wygrane przez nich zlecenie przy pomocy ludzi zatrudnionych na czarno. Fachowcy, którzy do niedawna mieli stałe zatrudnienie w porządnych wielkich firmach, a potem zostali zredukowani z braku zleceń, teraz godzą się na umowy śmieciowe w firmach zagranicznych, które przetargi wygrywają. Nie czują się beneficjentami wielkich pieniędzy, jakie płyną z Unii do Polski.
Polski rynek uczyniliśmy superotwartym na konkurencję, ale logika i naprawdę biznesowe myślenie pozostają towarem coraz bardziej deficytowym.
Dopuszczamy zagraniczne firmy do realizacji naszych zamówień publicznych. Zbyt często