Z rządowych planów wielkiego cięcia urzędniczych etatów najpewniej nic nie wyjdzie. Zamiast redukcji będzie ustawa o nietykalności biurokratów. Rząd zakłada znaczące cięcia w administracji, które mają przynieść budżetowi miliard złotych. Czy będą to faktyczne oszczędności, czy tylko operacja księgowa?

Zgodnie z ustawą o racjonalizacji zatrudnienia w przyszłym roku ze stanowiskiem pożegnać się miał co dziesiąty pracownik państwowej administracji: w ministerstwach, urzędach wojewódzkich i różnych agencjach rządowych. Ale urzędnicy zadbali, by do dokumentu weszły rozwiązania, które całym rzeszom biurokratów gwarantują nietykalność.

Oprócz osób w wieku przedemerytalnym pod ochroną będą m.in. naczelnicy wydziałów, urzędnicy zajmujący kierownicze stanowiska państwowe, główni księgowi oraz pracownicy służby bhp. – To kompletny absurd. Ustawa dzieli urzędników na lepszych i gorszych ze względu na zajmowane stanowisko – mówi poseł Lewicy Witold Gintowt-Dziewałtowski, członek Rady Służby Cywilnej. Jego zdaniem zwolnienia prowadzone będą na oślep, według rozdzielnika, a nie tam, gdzie są naprawdę potrzebne.

Zanim dojdzie do zwolnień, kierownicy urzędów mają czas do 1 lutego przyszłego roku na przygotowanie informacji dla premiera, ile osób zamierzają zwolnić. Projekt ustawy daje im możliwość wnioskowania o pozostawienie zatrudnienia na niezmienionym poziomie ze względu na konieczność zapewnienia bezpieczeństwa państwa czy znaczenie wykonywanych zadań. Jaki resort uzna, że nie ma takiej konieczności?

Ustawa o racjonalnym zatrudnieniu wylicza instytucje, których redukcje nie obejmują, bo one podlegają bezpośrednio Sejmowi – to kancelarie Sejmu, Senatu i prezydenta, Najwyższa Izba Kontroli, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji czy Naczelny Sąd Administracyjny. Ale też rząd nie przygotował żadnych ustaw ograniczających zatrudnienie w tych instytucjach. Pytanie, czy w trakcie prac nad budżetem koalicja rządowa zdecyduje się okroić ich budżety, by w efekcie wymusić redukcje. Wtedy też dowiemy się, czy zapowiedzi cięć personalnych w kancelariach premiera i prezydenta wejdą naprawdę w życie.

Dobrym przykładem rozrostu biurokracji jest Kancelaria Prezydenta. Najniższe zatrudnienie było za prezydentury Lecha Wałęsy, którego kompetencje były największe – pracowało tam wówczas 159 osób. Aleksander Kwaśniewski zatrudniał już 250 pracowników, za prezydentury Lecha Kaczyńskiego pracowało tam ponad 340 osób.

Gabinet Donalda Tuska już drugi raz próbuje rozprawić się z państwową biurokracją. Przygotowany w ubiegłym roku projekt ustawy o redukcji zatrudnienia w administracji publicznej trafił do kosza, po tym jak szefowie urzędów zgłosili do niego ponad 600 uwag.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat grupa urzędników zwiększyła się o 47 tys. i wyniosła w 2009 r. 183 tysiące, czyli o 35 proc. więcej. A pensje biurokratów tylko w ubiegłym roku pochłonęły blisko 10 mld zł.

Tylko za rządów Platformy Obywatelskiej przybyło 10,5 procent urzędników. Zakładana przez rząd redukcja biurokracji nie oznacza więc nawet powrotu do stanu wyjściowego.