Po wyborach reformy będą, ale nie radykalne. Finanse publiczne ma uratować wzrost gospodarczy. Resort finansów planuje większe ograniczenie wydatków, niż wynikałoby to z przyjętej reguły budżetowej. Czy rząd Tuska zrozumiał, że jeśli nie pójdzie drogą Niemiec i Wielkiej Brytanii, Polska z lidera może się stać maruderem Europy?

Rząd nawet po wyborczym zwycięstwie Komorowskiego nie spieszy się z wprowadzaniem niezbędnych reform. Dziurę budżetową ma załatać wzrost gospodarczy. Ekonomiści przestrzegają jednak: jeśli tempo wzrostu będzie zbyt niskie, czekają nas naprawdę ciężkie czasy.

4,5 proc. w 2011 r., 4 proc. w 2012 r. – tak według rządu ma się rozwijać gospodarka w najbliższych latach. Jeśli te szacunki okażą się prawdziwe, mamy szansę obniżyć deficyt budżetowy do 3 proc. PKB za dwa lata, unikając radykalnych reform i cięć. Czy to realne? – Prawdopodobnie nie, i wtedy scenariusz wygląda dramatycznie – przestrzega Jakub Borowski z SGH, główny ekonomista Invest-Banku.

Jeżeli rządowe prognozy się nie sprawdzą, budżet czeka twarde lądowanie. Tu już nie wystarczą wymyślone przez resort Jacka Rostowskiego mało radykalne rozwiązania, jak reguła wydatkowa czy promowany przez Michała Boniego projekt wspólnych zakupów w administracji, który ma dać kilka miliardów oszczędności.

Będzie trzeba znaleźć 60 – 70 mld zł rocznie. I to zaraz, a nie za parę, paręnaście lat.

Jakie pomysły wchodzą zatem w grę? Według naszych rozmówców z rządu – reforma becikowego i odebranie ulgi na wychowanie dzieci najbogatszym. To mogłoby dać około 3 mld zł. Kolejnych kilkanaście miliardów przyniesie powrót do wyższej stawki rentowej, którą obniżyła Zyta Gilowska w 2007 r. Mówi się o tym coraz częściej. Dalej – według firmy doradczej PricewaterhouseCoopers – 15 mld zł rocznie dałaby radykalna, powiązana z dużymi zwolnieniami reforma administracji.

Rząd może również zostać zmuszony do zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, a nawet podniesienia go wzorem Niemiec do 67 lat. Komisja Europejska ma w środę debatować nad reformami i stopniowo naciskać na wszystkie kraje członkowskie, by takie rozwiązania wprowadziły u siebie.

Te wszystkie posunięcia mają zahamować przyrost polskiego długu. Co jeżeli nie zostaną wprowadzone w życie, a tempo naszego wzrostu będzie słabe? – Polska straci wiarygodność kredytową, odsetki od obsługi długu pójdą w górę i zacznie się spirala przyrostu zadłużenia – przestrzega prof. Krzysztof Rybiński z SGH.

W ministerstwie Jacka Rostowskiego trwają prace nad projektem budżetu na 2011 rok. Przeglądane są wydatki i sprawdzana możliwość cięć. Założenia budżetu będą konserwatywne, czyli mają zachować margines bezpieczeństwa na wypadek realizacji pesymistycznego scenariusza. Przyjęto więc prognozę wzrostu – 3,5 proc. PKB, choć w programie konsolidacji rząd założył, że będzie to 4,5 proc. – Lepiej się zabezpieczyć, by nie być skazanym na nagłe ostre cięcia – mówi osoba z resortu finansów.
Ale zdaniem ekonomistów i tak bez ostrych cięć się nie obejdzie. – Bez nich nie da się obniżyć deficytu, który wynosi 100 mld zł, a przyjęty pakiet działań nie generuje potrzebnych oszczędności. Trzeba spojrzeć na Wielką Brytanię, Niemcy, gdzie cięcia wydatków dotyczą miliardów euro – mówi Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP.



Wzrost gospodarczy niepewny

By zmniejszyć deficyt do wymaganych przez Unię 3 proc. w 2012 roku, trzeba znaleźć dodatkowe 60 – 70 mld zł. To ogromne pieniądze.
Rząd miał nadzieję, że je zdobędzie poprzez zastosowanie reguły wydatkowej oraz szybszy wzrost gospodarczy. Łudził się, że to doprowadzi do zduszenia deficytu.
Ekonomiści obawiają się jednak, że wzrost nie okaże się tak wysoki, a zejście deficytu do 3 proc. w 2012 roku niemożliwe do przeprowadzenia w trakcie kolejnych kampanii wyborczych. Przewidują, że realniejszy będzie deficyt 5-proc., czyli o 30 mld większy od założonego. A dług może przekroczyć nawet 60 proc. Wówczas mielibyśmy do czynienia z budżetowym kataklizmem. Według prawa rząd musiałby przygotować kolejny budżet już bez deficytu, a więc nagle ciąć wydatki aż o 52 mld zł.
– W chwili, gdy politycy powinni zapowiadać krew, pot i łzy, obiecują podwyżki dla nauczycieli, ulgi dla studentów i nieruszanie wieku emerytalnego. Tak się nie da. Kiedyś mieliśmy być drugą Japonią, potem drugą Irlandią, ale teraz grozi nam, że będziemy drugą Grecją – mówi prof. Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha.

Zamrozić administrację

Rząd mógłby już teraz zdecydować się na dużo bardziej radykalne kroki. Jakub Borowski, główny ekonomista Invest-Banku, proponuje m.in. zmniejszenie zasiłków chorobowych, które wynoszą 80 proc. wynagrodzenia. Obecnie FUS wypłaca na ten cel 6 mld zł. Kolejne pozycje to zasiłki pogrzebowe, które waloryzowane są o wskaźnik wzrostu wynagrodzeń, a nie inflację, gdyby to zmienić, pojawią się kolejne oszczędności. Z 2 mld zł zasiłków wypłacanych przez FUS można oszczędzić 0,5 mld.
Ale największe oszczędności powinno dać okrojenie dużych pozycji w budżecie. Wynagrodzenia w administracji to 26 mld złotych, zdaniem Borowskiego powinno się zamrozić wzrost wynagrodzeń w administracji i zredukować zatrudnienie. Tak robią Grecja, Hiszpania, a nawet Francja, która zapowiedziała redukcję liczby urzędników docelowo aż o 100 tys. Kolejna propozycja to rezygnacja ze sztywnych wydatków na wojsko. Ustawa o modernizacji sił zbrojnych przewiduje, że będzie to 1,95 proc. PKB.
– Polska doszła do ściany. I musi dojść do redukcji wydatków, chyba że ktoś chce podnosić podatki. Bo oczywiście można też podnieść podatki tak, by uzyskać w ten sposób 2 proc. PKB, czyli około 30 mld zł, ale to nie zwiększy konkurencyjności Polski – mówi Borowski. Taki ruch zwiększy tylko udział wydatków publicznych w PKB. W Polsce jest on wysoki i wynosi około 40 proc. PKB. W krajach na podobnym poziomie rozwoju, z którymi konkurujemy, jest niższy. Na Słowacji wynosi 32,5, w krajach bałtyckich 36 proc., Hiszpanii 37 proc., Irlandii 34,9 proc.
Simon Tilford, główny ekonomista z Center for European Reform, przestrzega jednak przed radykalnymi cięciami. – Nie spodziewam się, by rząd się na nie zdecydował, bo w ten sposób spowolniłby wzrost gospodarczy. A w Polsce na razie nie ma potrzeby szybkich cięć, bo nie ma ani problemów z wiarygodnością, ani kraj nie jest niebezpiecznie zadłużony – powiedział nam Simon Tilford.
Takie opinie to miód na serca Tuska i Rostowskiego. Zdają sobie sprawę, że radykalne kroki mogłyby zaszkodzić PO w jesiennych wyborach samorządowych i przyszłorocznych parlamentarnych.
Rząd już wie, że jego plan reform jest moze i bezpieczny politycznie, ale zbyt zachowawczy / DGP