W gospodarce szykuje się powtórka z rozrywki. Donald Trump przyniesie Ameryce i światu protekcjonizm ubrany w szaty wolnorynkowej retoryki. To znaczy, że jego republikański poprzednik Ronald Reagan byłby z niego dumny.
Rząd nie jest rozwiązaniem naszych problemów. To rząd jest problemem”. Albo: „Zadaniem rządu jest chronić obywateli, a nie dyktować im, jak mają żyć”. Kto jest autorem tych bon motów? Ronald Reagan, prezydent USA w latach 1981–89, rzecz jasna.
Donald Trump o Reaganie wyraża się w samych superlatywach. Mówi, że był on „jednym z największych prezydentów w historii USA: miał wygląd, klasę i intelekt”. Czy to oznacza, że podziela także poglądy gospodarcze Reagana? Wielu w to wątpi, odkąd ujawnił pierwsze ekonomiczne nominacje do swojego gabinetu. Otoczył się ludźmi, którzy z reaganomiką, jak popularnie określa się praktyczne podejście Reagana do gospodarki, nie mają wiele wspólnego. Przynajmniej tak się wszystkim wydaje. Błędnie. Bo prawdziwe oblicze reaganomiki odległe jest od mitu, w który obrosła (nie była wcale ortodoksyjnie wolnorynkowa!), a gabinet Trumpa jest świetnie predysponowany do tego, by zafundować nam do niej powrót.
Ronald protekcjonista
Nadaje się do tego zwłaszcza Peter Navarro, nowy szef Krajowej Rady Handlu. Ten ekonomista Uniwersytetu Kalifornijskiego (Irvine) to zwolennik protekcjonizmu, który – jego zdaniem – jest użytecznym narzędziem do osiągania zrównoważonej wymiany w handlu międzynarodowym. Największy wróg Navarro: deficyt handlowy.
To stanowisko znakomicie wpisuje się w retorykę, która towarzyszyła Trumpowi w czasie kampanii.
Gdy Trump zapewniał w kampanii wyborczej, że będzie walczyć z deficytem, tak naprawdę znaczyło to, że będzie chciał przywołać do porządku Chiny. Bo to właśnie w handlu z Chinami USA notują potężny deficyt – nawet 350 mld dol. Navarro – autor książki pod wymownym tytułem „Death by China” („Uśmierceni przez Chiny”) – ma zaprojektować politykę, która w końcu przywróci handlową równowagę. Jego zdaniem przewaga Chin nie jest wynikiem naturalnej konkurencji, a subsydiowania przez Pekin eksportu poprzez zaniżanie wartości juana (jest powiązany z dolarem) oraz poprzez drenowanie Ameryki z jej firm i mózgów. Navarro przekonuje, że Chiny „przekupują” amerykańskie koncerny, by te produkowały na ich terenie, kosztem miejsc pracy w USA. W jaki sposób? Ot, choćby zaopatrując je w tanią siłę roboczą. Co może znaleźć się w ekonomicznym arsenale Navarro? Karne cła, oczywiście. W trakcie kampanii mówiło się o cłach na importowane z Chin dobra w wysokości nawet 45 proc.!
Ale co to ma wspólnego z reaganomiką? Czy faktycznie Reagan podpisałby się pod takimi rozwiązaniami? Bez wątpienia. Wystarczy przypomnieć, jak postępował w relacjach z Japonią, w której buty weszły w końcu właśnie Chiny. W latach 80. XX w. amerykańskie matki straszyły Japonią dzieci, gdy te nie były posłuszne: przyjdą Japończycy i zaleją nas towarami! Zwłaszcza samochodami tańszymi niż nasze. Fabryki upadną. Tata straci pracę. Pójdziemy z torbami!
Reagan „nie mógł” się temu tylko przypatrywać. Sheldon Richman, obecnie analityk think tanku Independent Institute, w artykule z 1988 r. „Polityka handlowa Reagana: retoryka a rzeczywistość” opisuje sposoby, na jakie prezydent aktor utrudniał życie Japończykom. Jak pisze, Reagan „zmusił Japonię, by zaakceptowała ograniczenia w eksporcie aut”, ustalając w latach 1981–1982 kwoty importowe na niższym o 8 proc. poziomie niż do tamtej pory. Nawiasem mówiąc, jak pokazały późniejsze badania, ten protekcjonistyczny ruch nie przełożył się na prosperity w USA. Przeciwnie – kosztował Amerykę utratę 32 tys. miejsc pracy. W wyniku mniejszej konkurencji amerykańskie koncerny motoryzacyjne podniosły ceny, ograniczyły produkcję, a w efekcie zatrudnienie. Do innych działań Reagana wymierzonych w Japonię należało choćby wprowadzenie ceł na import motocykli (by ratować Harleya-Davidsona) czy nałożenie w 1987 r. 100-proc. ceł na wybrane produkty elektroniczne.
Ale nie tylko Japonii się obrywało. Reagan wprowadzał restrykcje handlowe wymierzone także w inne państwa – tłumaczył, że robi to po to, by wymusić zmiany w polityce handlowej wobec USA. Jak skrupulatnie wylicza Richman, prezydent zredukował kwoty na importowany cukier, co uderzało w kraje Ameryki Łacińskiej; ograniczył import tekstyliów z Chin, Hongkongu, Tajwanu i Korei Południowej; wymusił na 18 krajach akceptację „dobrowolnych” redukcji eksportu stali do USA... A to tylko wybrane przykłady. „Administracja Reagana mówi, że eksportuje wolną przedsiębiorczość, a w rzeczywistości eksportuje interwencję gospodarczą – podsumowywał Richman.
Tego rodzaju podejście znów może odżyć. Zwolennikiem twardej polityki wobec partnerów handlowych, którzy nie otwierają się w wystarczającym stopniu przed amerykańskim biznesem, jest Wilbur Ross, mianowany przez Trumpa sekretarzem handlu.
Wielki rozrzutnik
Co jeszcze łączy Trumpa z Reaganem? Budżet i wojsko. Trump krytykował Baracka Obamę za osłabienie amerykańskiej armii i stwierdził, że Stanom potrzeba 90 tys. żołnierzy więcej, dodatkowych 350 okrętów i wzmocnienia obrony nuklearnej. Jak wyliczył Charles Tiefer, komentator serwisu Forbes.com, oznacza to zwiększenie wydatków militarnych do jednego biliona dolarów rocznie (obecnie to ok. 600 mld dol.), a to w połączeniu z dodatkowymi wydatkami na renowację infrastruktury (nawet bilion w ciągu dekady) może jeszcze bardziej nadwerężyć budżet, gdyż doprowadzi do zwiększenia i tak już wysokiego deficytu. Komisja Odpowiedzialności Budżetowej wyliczyła, że wszystkie propozycje gospodarcze Trumpa przełożą się na wzrost zadłużenia USA o 5,3 bln dol. (obecnie to ok. 14,4 bln).
Czy przeciwstawi się temu sekretarz skarbu USA Steven Mnuchin? Bardzo wątpliwe – dla tego inwestora i dawnego pracownika banku Goldman Sachs obracanie astronomicznymi kwotami (znajdującymi się pod i nad kreską) jest rzeczą naturalną. Jego publiczne wypowiedzi sugerują, że łatwo pogodził się z nadchodzącymi wydatkami i ma już nawet plan, jak dostosować do nich (oraz do prognozowanych na lata niskich stóp procentowych) amerykańską strukturę zadłużenia – chce w tym celu wyemitować 30-letnie obligacje.
Chwileczkę, zapyta ktoś, jeśli dług za Trumpa wzrośnie, to co wspólnego mieć to będzie z reaganomiką? Przecież kojarzona jest ona z rozsądnym gospodarowaniem budżetem państwa, czyż nie? Owszem, ale niesłusznie. Reagan już jako gubernator Kalifornii w latach 1966–1974 wsławił się czymś zupełnie innym niż budżetowa wstrzemięźliwość. Ekonomista Murray Rothbard pisał w 1980 r.: „Mimo rzekomych sukcesów w ograniczaniu rozrastania się władz stanowych w rzeczywistości za kadencji Reagana budżet stanu Kalifornia wzrósł o 122 proc., co przy wzrostach rzędu 130 proc. w ciągu poprzednich dwóch kadencji rozrzutnego Pata Browna nie jest zbytnim polepszeniem sytuacji. Za rządów Reagana liczba urzędników stanowych wzrosła ze 158 tys. do 192 tys., czyli o prawie 22 proc. Raczej nie przystaje to do przechwałek Reagana, jakoby »położył kres biurokracji«”.
Rothbard nie wiązał z Reaganem jako prezydentem USA nadziei większych niż z Reaganem jako gubernatorem Kalifornii. Nie pomylił się. Reagan zostawił USA z większym deficytem niż jego demokratyczny poprzednik Jimmy Carter: wzrósł on z 74 mld dol. w 1980 r. do 155 mld dol. w 1988 r. Reagan regularnie powiększał też, co było naturalnym wynikiem zwiększonego deficytu, maksymalną kwotę zadłużenia kraju– za jego rządów wzrosła niemal trzykrotnie. Nic dziwnego, że dla Rothbarda Reagan nie różnił się znacznie w kwestiach gospodarczych od polityków lewicowych. (Barack Obama dzięki zwiększonym przychodom podatkowym ograniczył deficyt). Trzeba tu gwoli sprawiedliwości dodać, że Rothbard oceniał Reagana z pozycji anarchokapitalistycznych, skrajnie wolnorynkowych, więc jego sądy były przez to ostrzejsze.
Jedną z przyczyn wzrostu deficytu w czasach Reagana były np. zwiększone wydatki na rolnictwo (z 11 mld do 31 mld dol. rocznie), ale głównie – i to łączy z nim Trumpa – jego nacisk na wydatki militarne: wzrosły one ze 157 mld dol. w 1981 r. do 282 mld w 1988 r.
Skąd zatem wzięło się przekonanie, że Reagan był nieustraszonym rycerzem wolnego rynku? Takie wrażenie utrwaliły w nas jego perory w obronie kapitalizmu i przeciw rozdętemu rządowi. I te jego, wspomniane już, bon moty. Nawet jego przeciwnicy polityczni przyznawali, że są dowcipne. Na przykład: „Poglądy rządu na gospodarkę można podsumować krótko: jeśli to żyje, opodatkuj to. Jeśli nadal ma się dobrze, ureguluj to. Jeśli przestanie funkcjonować, wprowadź subsydia”.
Larry zrobi dobre wrażenie
To jednak za mało, by odpowiedzieć na nasze pytanie. Nie możemy sprowadzić reaganomiki wyłącznie do protekcjonizmu i nonszalanckiego podejścia do deficytu budżetowego okraszonego talentem oratorskim. Elementy polityki gospodarczej, które faktycznie odpowiadały wolnorynkowej retoryce Reagana, to podejście do barier i regulacji w gospodarce wewnętrznej, a także do podatków.
Jeśli idzie o deregulację, to Reagan zasłynął m.in. uwolnieniem rynku przewoźników lotniczych, który miał charakter monopolistyczny. Zaowocowało to m.in. spadkiem cen biletów. Jeśli idzie o podatki, Reagan i jego drużyna starali się wprowadzać w życie system, który nazwano „ekonomią podaży” (supply-side economics). Swoim nazwiskiem firmował ją m.in. prof. Robert Mundell z Columbia University, późniejszy laureat ekonomicznego Nobla oraz twórca teorii optymalnego obszaru walutowego, na bazie której tworzono strefę euro.
Zgodnie z założeniem „podażowców” wzrost gospodarczy bierze się z niskich barier dla produkcji i z inwestycji w kapitał. W takich warunkach wzrasta produkcja, ceny spadają, wzrasta zapotrzebowanie na pracę, rośnie zatrudnienie itd. Z ekonomią podaży nie współgrają wysokie podatki, a precyzyjniej rzecz ujmując: zbyt wysokie, przy których przychody podatkowe, zamiast rosnąć, zaczynają spadać. Obrazuje to słynna krzywa Laffera, nazwana tak od nazwiska ekonomisty Arthura Laffera, który jako pierwszy zilustrował nią budżetowo-podatkowe zależności. Reagan rozpoczął obniżanie podatków natychmiast po objęciu prezydentury, wprowadzając ustawę Economic Recovery Tax, która obniżała daniny o 25 proc. W 1986 r. z kolei wprowadził Tax Reform Act, która upraszczała system podatkowy do dwóch progów – 15 proc. i 28 proc. Wcześniej najwyższy próg wynosił aż 70 proc.
Całkowicie zgodne z podażowym duchem są także zapowiedziane przez Trumpa zmiany w podatkach, tj. obniżka podatków dla klasy średniej, czyli „zapomnianych kobiet i mężczyzn, którzy zbudowali ten kraj”, zmniejszenie liczby progów podatkowych z siedmiu do trzech oraz zniesienie podatku spadkowego. Krytycy twierdzą, że tak naprawdę na tych zmianach skorzystają głównie najbogatsi Amerykanie (np. podatek spadkowy w USA płaci obecnie niecały 1 proc. najbogatszych.) i przyniosą jeszcze większą koncentrację majątku. Dokładnie to samo zarzucano reformom podatkowym wprowadzonym przez Reagana.
Kto w administracji Trumpa zajmie pozycje wolnorynkowe? To jeszcze nie jest potwierdzone, ale mówi się o Larrym Kudlowie, znanym komentatorze ekonomicznym, którego dewizą jest: „Albo wierzysz w rynki, albo w rząd.” Kudlow może zostać szefem Rady Ekonomicznej Białego Domu. Ale nawet jeśli nominacja Kudlowa się nie potwierdzi, na wolnorynkowym posterunku w drużynie Trumpa wciąż znajdzie się kilka wpływowych postaci, np. znani z libertariańskich wypowiedzi przedsiębiorcy Elon Musk (założyciel Tesli i SpaceX), Travis Kalanick (Uber) czy nominowany na dyrektora Krajowej Rady Ekonomicznej Gary Cohn, prezydent i dyrektor operacyjny Goldman Sachs, który – jak to kiedyś ujął – jest „zakochany w rynkach finansowych”. Przypomnijmy, że te za czasów Ronalda Reagana miały dobrze w tym sensie, że prezydent je deregulował (kontynuował w tym względzie zresztą politykę poprzedników).
W latach 70. amerykańskie instytucje zbierające depozyty nie mogły na przykład podnosić ich oprocentowania mimo rosnących stóp procentowych. W efekcie nie mogły zbierać wystarczająco dużej ilości depozytów do sfinansowania pożyczek. W 1982 r. Reagan przeprowadził reformę, która te ograniczenia łagodziła. Podobnie Cohn i spółka będą chcieli znieść część restrykcji narzuconych na rynki finansowe przez ustawę Dodda-Franka z 2010 r. O tym jednak mówi się w Waszyngtonie jeszcze półgębkiem – w przeciwieństwie do innego kroku, który Trump zapowiedział już w trakcie kampanii: zastąpienie niedawnej reformy ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare systemem tańszym i prostszym.
Odrobina kwasu
Z powrotem do reaganomiki problem jest zasadniczy: nie wpisuje się do końca w żaden ekonomiczny paradygmat. Nikomu do końca nie będzie odpowiadać. Dla lewicowców jest skrajnie prawicowa, dla liberałów – zbyt eklektyczna, przez co niekonsekwentna, a – jak stoi w Piśmie Świętym – „odrobina kwasu całe ciasto zakwasza”.
Lewicowcy powiedzą, że to właśnie w wyniku reaganowskiego podejścia do gospodarki zwiększały się nierówności, a to, że po drodze było mu z monetarystami, doprowadziło do rozrostu sektora finansowego i wybuchu kilku kryzysów, z tym ostatnim włącznie (prof. Paul Krugman obwinia o to wspominaną deregulację rynku depozytów z 1982 r.). Liberałowie stwierdzą natomiast, że używając wolnościowej retoryki, ale nie przekuwając jej konsekwentnie na praktykę, oddał im niedźwiedzią przysługę. Powstały w rezultacie mętlik pojęciowy sprawił, że błędy protekcjonizmu Reagana ponownie zostały przypisane wolnemu rynkowi. „Administracja akceptuje podział na handel wolny i sprawiedliwy, a to fundamentalne nieporozumienie. Wierzy się, że nie może być wolnego handlu bez równych dla wszystkich reguł, ale handel to nie zawody atletyczne” – pisał Sheldon Richman. I w innym miejscu: „Otwieranie zagranicznych rynków nie jest właściwym użyciem rządowej władzy. Dlaczego Reagan, który przedstawia się jako adwokat ograniczonego rządu, wierzy, że należy jej używać wobec innych krajów, by amerykańskie firmy mogły sprzedawać więcej?”.
Z całą pewnością wierzą w to protekcjonistycznie nastawieni doradcy ekonomiczni Trumpa, ale czy sam Trump podda się ich sugestiom? Ktoś może powiedzieć, że Trump jako prezydent biznesmen dysponuje zdrowym rozsądkiem i będzie cenzurował ich zbyt daleko idące pomysły, a więc ograniczał proponowane interwencje i bariery. Że reaganomika za rządów Trumpa zbliży się do swojej zmitologizowanej, wolnorynkowej wersji. To płonne nadzieje. Bycie biznesmenem świadczy tylko o kwalifikacjach do robienia biznesu, a nie do rozumienia gospodarki i zarządzania polityką gospodarczą – tak samo jak bycie piłkarzem świadczy o kwalifikacjach do kopania piłki, a nie do trenowania całej drużyny. Biznesmen wcale nie musi rozumieć, że gospodarka to nie jest gra o sumie zerowej, a gra o wyniku dodatnim, tj. wszyscy zyskują. Ta wiedza nie jest mu w praktyce potrzebna. Biznesmen patrzy na inne firmy jak na konkurentów. Nie chce z nimi współpracować, a na pewno nie ze wszystkimi. Chce za to zdominować rynek. Przejąć klientów. Produkować więcej. W tym celu ucieka się do wszelkich dopuszczalnych metod, także tych pozarynkowych, jak np. prawo monopolowe (w ten sposób konkurenci wykończyli koncern Standard Oil Rockefellera). Niestety, Donald Trump jako prezydent dysponuje wszelkimi nierynkowymi środkami. Jeśli będzie traktował USA jak własną firmę, może użyć ich, by „wykończyć” konkurencję, którą będą po prostu inne państwa. Szkoda tylko, że w ten sposób zaszkodzi także sobie.