Dekadę temu jaguara, rolls-royce’a czy bentleya mógł kupić wyłącznie ktoś o typowo angielskim poczuciu stylu. Dziś do luksusowych aut tych arystokratycznych marek przesiada się coraz więcej biznesmenów. Także polskich.
22 lipca ubiegłego roku przed fabryką lodów Koral w Nowym Sączu zaparkował tir z brytyjską rejestracją i dwoma kontenerami przypominającymi chłodnie. Nie przyjechał jednak – jak początkowo myśleli pracownicy zakładu – po partię mrożonek. Tym razem sam przywiózł towar z Wielkiej Brytanii, i to wyjątkowo cenny: dwa rolls-royce’y phantomy, warte łącznie ponad 6 mln zł. Samochody okazały się prezentem dla właścicieli firmy – braci Józefa i Mariana Koralów. Podarunek nie pochodził od brytyjskiej królowej, lecz od dzieci biznesmenów, Moniki i Michała, którzy jednocześnie przejęli po rodzicach dwa maybachy warte jedynie po 1,5 mln zł każdy.
W stajni rodziny Koralów znajdują się także dwa ferrari F430 i lamborghini murcielago we wściekle pomarańczowym kolorze. Ale nie oni jedni są w naszym kraju miłośnikami superluksusowych samochodów. Na polskie drogi wyjeżdża coraz więcej aut, których wartość liczona jest w milionach złotych. Dopiero w ubiegłym roku ruszyły u nas oficjalne przedstawicielstwa Astona Martina i Ferrari, a już firmy te sprzedały łącznie ok. 20 samochodów. Kolejne dziewięć aut wyjechało z salonu Bentleya. Do tego dochodzi jeszcze prywatny import, szczególnie marek niedostępnych oficjalnie na polskim rynku.
Jak wynika z danych zebranych w Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców, nad Wisłą zarejestrowanych jest już 12 maybachów, 28 lamborghini, 80 aston martinów, 110 ferrari, 136 rollce-royce’ów oraz 174 bentleye. Trafiły już do nas nawet dwa egzemplarze najdroższego samochodu świata Bugatti Veyrona, który kosztuje, po opodatkowaniu, ok. 8 mln zł. Jedno z takich aut posiada Leszek Czarnecki, właściciel Getin Banku.

Kup i zapomnij o cenie

Tak dynamicznie rozwijający się rynek zachęcił do oficjalnego wejścia na nasz rynek kolejne marki. Jeszcze w tym roku pojawi się w Polsce przedstawicielstwo włoskiego Maserati, a warszawski dealer BMW Auto Fus już otrzymał koncesję na serwisowanie rolls-royce’ów. I nie wyklucza, że wkrótce otworzy salon z prawdziwego zdarzenia. Na razie chętni mogą zamawiać samochody jedynie z katalogu. – A gdy ktoś chce najpierw odbyć jazdę próbną, zabieramy go do samej fabryki firmy w Goodwood. Odbyliśmy już kilka takich podróży – mówi „DGP” Radosław Pstrokoński, brand manager brytyjskiej marki w Polsce.
Po polskich drogach jeździ już kilkanaście rolls-royce’ów najnowszej generacji, czyli wyprodukowanych po 2003 roku. W tym roku dołączy do nich kilka kolejnych. – Zainteresowanie jest zaskakująco duże – twierdzi Pstrokoński i dodaje, że najwięcej pytań ma w sprawie najnowszego, a jednocześnie najmniejszego i najtańszego modelu, Ghosta. Jego ceny zaczynają się od 1,2 mln zł. Ale polscy bogacze chętnie wybierają także Dropheada Coupe czy Phantoma, których wartość daleko przekracza 2 mln zł.
W ubiegłym roku na całym świecie Rolls--Royce sprzedał około 2,5 tys. aut, czyli dziesięciokrotnie więcej niż w końcu lat 90., gdy firma zjeżdżała po równi pochyłej w kierunku dna. Wtedy na ratunek ruszyło jej niemieckie BMW. Starą, zblazowaną markę dla podstarzałych milionerów w tweedowych marynarkach przemieniło w prawdziwą perłę. Gdy w 2003 roku firma zaprezentowała Rollsa nowej generacji, czyli właśnie Phantoma (z ang. urojenie, zwid, widmo), świat przecierał oczy ze zdumienia. To właśnie ten model sprawił, że milionerzy przypomnieli sobie o Duchu Ekstazy (statuetka zdobiąca maskę Rollsa). Przede wszystkim dlatego, że przy produkcji brytyjskich aut na powrót zaczęła obowiązywać stara zasada Henry’ego Royce’a: „Samochody muszą być zrobione tak, aby klient zapomniał o ich cenie, ale nigdy o ich jakości”.
W jej myśl w fabryce marki w Good- wood są tylko cztery roboty. Wszystkie służą do lakierowania pojazdów. Resztę wykonuje się ręcznie. Łącznie ze składaniem silnika, spawaniem aluminiowej ramy i szyciem tapicerki. Łączna powierzchnia skór, którymi pokrywa się wnętrze, wynosi aż 75 metrów kwadratowych i pochodzi od specjalnie hodowanych krów. Wypasa się je w zagrodach, w których nie ma żadnych ostrych krawędzi, by zwierzęta nie skaleczyły się czy zadrapały. Skóra musi być bowiem idealna. Do wykończenia jednego rollsa potrzeba około 30 krów.
Podsufitkę auta wykonano z kaszmiru i na życzenie klienta można zamontować w niej 800 maleńkich, świecących z różną intensywnością diod LED, imitujących Drogę Mleczną. Z kolei dywaniki podłogowe zrobione są z czystej owczej wełny. Zanim jednak wykorzysta się materiał od konkretnego dostawcy, dywanik jest pocierany 100 tys. razy przez dwie drewniane imitacje pięty. Jeżeli i to nie robi na kimś wrażenia, to do wyjątkowości Rollsa powinien przekonać go fakt, że szyby auta są polerowane sproszkowanym diamentem, podobnie jak soczewki w wysokiej klasy aparatach fotograficznych i teleskopach. Kolor karoserii? Rolls-Royce oferuje paletę 44 tys. barw. – Jeśli ktoś przyjdzie do nas w swetrze w swoim ulubionym kolorze i poprosi, aby na taką samą barwę pomalować mu auto, nie będzie z tym problemu – gwarantuje Pstrokoński.
Brytyjczycy z Rollsa słyną z tego, że nie tyle zaspokajają potrzeby, co raczej fanaberie klientów. Arabscy szejkowie najczęściej zamawiają felgi ze szczerego złota, amerykańscy miliarderzy – dźwiękoszczelną ściankę oddzielającą ich od miejsca kierowcy oraz barek z lodówką. Zdarzają się jednak także wyjątkowi indywidualiści. Pracownicy wydziału firmy zajmującego się wyłącznie rozpatrywaniem specjalnych życzeń nabywców wspominają pewnego Brytyjczyka, który zażyczył sobie, aby wnętrze Phantoma zostało wykończone drewnem pochodzącym z jego XIX-wiecznego jachtu zniszczonego przez sztorm. Goodwood podjęło się zadania, choć jego realizacja trwała półtora roku.



Samochód i kolację poproszę

Także Polacy zamawiający auta za grubo ponad milion złotych miewają kaprysy. Marcin Kolasa, szef sprzedaży Astona Martina w warszawskim salonie marki, wspomina klienta, który zamówił model DBS, prosząc, aby jego deskę rozdzielczą wykonano z drzewa różanego, a kierownicę wykończono inną skórą niż resztę tapicerki. – Choć oficjalny katalog auta nie przewiduje takich modyfikacji, oczywiście staramy się spełniać specjalne życzenie – mówi Kolasa.
Najdroższe auto, jakie do tej pory opuściło polski salon Astona Martina, kosztowało ponad 1,3 mln złotych. Ale na realizację czeka już zamówienie warte o 200 tys. złotych więcej. Będzie to topowy model DBS w najwyższej wersji wyposażenia, który trafi do nowego właściciela już w marcu. Gdzie i jak odbierze go klient, zależy już tylko od niego. Niedawno jeden z najbogatszych Polaków zażyczył sobie, aby przed wydaniem auta salon zorganizował mu uroczystą kolację. Do tego chciał, aby zaraz po pierwszym uruchomieniu auta z jego głośników popłynęła melodia konkretnego utworu. – Niestety, nie była to zbyt popularna płyta i znaleźliśmy ją za granicą dopiero po paru miesiącach. Na szczęście wszystko się udało – mówi Kolasa.
Wyjątkowość astonów tkwi także w ich silnikach. Są one składane ręcznie przez inżynierów w białych rękawiczkach. Każda jednostka otrzymuje tabliczkę z podpisem inżyniera, który czuwał nad montażem i regulacją. Jeśli klient poczuje się nieusatysfakcjonowany osiągami czy brzmieniem, wie, do kogo się zwrócić z pretensjami. To przyciąga bogatych, oczekujących od samochodu wyrafinowania klientów.
Do końca marca polski Aston Martin zrealizuje sześć zamówień, a do końca roku przynajmniej dwadzieścia. Kto kupuje takie samochody? – W Polsce właściciele dużych firm, często biznesmeni z pierwszych stron gazet. Naszego show-biznesu na takie auta nie stać – twierdzi Kolasa. Inaczej jest za granicą, gdzie luksusowymi brytyjskimi autami jeżdżą sportowcy, piosenkarze czy telewizyjni prezenterzy. Gwiazda NBA Shaquille O’Neal jednego rolls-royce’a phantoma kupił sobie, a drugie takie auto sprezentował Donaldowi Trumpowi z okazji jego urodzin. Oprah Winfrey podarowała czarnego phantoma Stevie’emu Wonderowi za to, że zaśpiewał „Sto lat” na jej przyjęciu urodzinowym.

Volkswagen nie dla ludu

W rzeczywistości sami Brytyjczycy nie mają zbyt wiele wspólnego z sukcesem Astona. Czasy świetności marki zaczęły się, gdy firmę przejął amerykański Ford. Z kolei w 2007 roku marka trafiła w ręce konsorcjum funduszy inwestycyjnych związanych m.in. z katarskimi szejkami. Efekt – w ubiegłym roku marka sprzedała na całym świecie niemal 7 tys. samochodów, czyli więcej niż łącznie w dwóch ostatnich dekadach XX wieku.
Po zmianie właściciela imponujący skok sprzedaży odczuł także Bentley, który w 1998 roku trafił w ręce Niemców z Volkswagena. Za prawa do brytyjskiej marki zapłacili 430 mln funtów i przynajmniej dwa razy tyle wpompowali w modernizację zakładów i opracowanie nowych modeli. Opłaciło się. W ubiegłym roku na drogi całego świata wyjechało 5 tys. nowych bentleyów, czyli pięciokrotnie więcej niż jeszcze w roku 2003. W Polsce, prawdopodobnie jeszcze w tym roku, będzie ich już ponad 200.
Wraz z rosnącym zainteresowaniem klientów rozrasta się także sieć sprzedaży i serwisów luksusowych aut. Jeszcze trzy lata temu właściciele bentleyów mogli dokonywać ich przeglądów i napraw wyłącznie w Berlinie lub Wiedniu. Dziś mogą to robić w Warszawie i Poznaniu. I to niekoniecznie osobiście. Bentley ma w ofercie usługę, w ramach której po samochód klienta przyjeżdża specjalna zabudowana laweta. – Takie auto na zwykłej, odkrytej wyglądałoby co najmniej nieelegancko. Jakby się zepsuło – mówi nam jeden z pracowników warszawskiego serwisu Bentleya.
Marka, której najtańsze auto kosztuje ponad 800 tys. zł, dba w ten sposób o prestiż. Nie tylko swój, lecz także klientów, wśród których jest m.in. Józef Wojciechowski, właściciel firmy deweloperskiej J.W. Construction. W swoim garażu ma dwa bentleye – klasycznego Arnage’ a wartego 1,2 mln złotych oraz tańszego o 300 tys. złotych białego Continentala Flying Spur.
W 2002 roku do Bentleya przesiadła się nawet sama królowa Elżbieta II. Zapytana wówczas, czemu zdradziła rolls-royce’a, tłumaczyła, że „głowie królestwa Wielkiej Brytanii nie wypada jeździć niemieckim samochodem”. Dopiero potem jej osobiści doradcy wyjaśnili jej, że Bentleya przejęła firma z siedzibą w Wolfsburgu, a tam moc berła Jej Królewskiej Mości jeszcze nie dosięga. Dzisiaj królowa pojawia się na przemian w bentleyu i rolls-roysie. Ale podobno nadal gardzi Jaguarem, którego w pakiecie z Land Roverem kupił w 2009 roku indyjski miliarder Ratan Tata.
Prawdą jest jednak, że choć Jaguarowi wróżono rychły upadek pod rządami Taty, to drapieżnik rośnie w siłę. W ubiegłym roku na całym świecie sprzedano ok. 50 tys. aut tej marki – o 20 proc. więcej niż w 2009. To dowód na to, że klienci uważają, że zmiana właściciela w pewien sposób ucywilizowała „dżaga” – nie odebrała mu szlacheckości, lecz jednocześnie pozbawiła go brytyjskiej przaśności, choćby pod postacią topornego stylu. To przekonało nawet polskich klientów – w ubiegłym roku kupili 140 jaguarów, czyli o 30 proc. więcej niż rok wcześniej. Tegoroczny wynik może się okazać jeszcze lepszy, bo będzie to pierwszy pełny rok, w którym sprzedawany będzie zupełnie nowy Jaguar XJ – flagowe dzieło brytyjskiej marki. Pod względem wyglądu w najmniejszym nawet stopniu nie przypomina on „dżagów”, jakie znamy z lat 80. i 90. Najwyraźniej Hindusi lepiej niż sami Brytyjczycy wiedzą, że kto stoi w miejscu, ten się cofa.
Continental to sztandarowy produkt Bentleya. Już ponad stu Polaków ma w swoich garażach ten model. Najtańsza odmiana kosztuje około 900 tys. zł. Najdroższa – ponad 1,2 mln zł Fot. Materiały prasowe / DGP
Polacy kupili w ubiegłym roku 140 nowych jaguarów, w tym kilka sztuk sportowego modelu XKR. Jeden kosztuje pół miliona złotych, ma 510 koni i rozpędza się do 100 km/h w zaledwie 4,5 sekundy Fot. Materiały prasowe / DGP