Zawodowi pesymiści. Ich biznesplan jest prosty. Wywołać w nas panikę i poczekać, aż otworzymy przed nimi nasze portfele.
Znacie Jima Rogersa? To starszy siwy pan, którego chętnie cytują media i zapraszają telewizje, dawny kolega George’a Sorosa. Założył z nim fundusz Quantum Fund, za pomocą którego Soros na początku lat 90. rozbił Bank Anglii (zarabiając na tym miliard dolarów) oraz, jak twierdzą niektórzy, wywołał kryzys azjatycki w 1997 r.
Ale Rogersa wtedy już w QF nie było. Odszedł jeszcze w latach 80. i został telewizyjnym ekspertem od finansów, akademikiem, pisarzem, globtroterem (jedna z jego podróży, w trakcie której zwiedził 116 państw, została wpisana do Księgi rekordów Guinnessa). Oraz zawodowym pesymistą. W najnowszej prognozie wieszczy kryzys gospodarczy, jakiego jeszcze świat nie widział. Wybuchnie on, jak stwierdził Rogers w rozmowie z szefem redakcji portalu Bussiness Insider Henrym Blodgetem, pod koniec tego roku albo w przyszłym.
– Niektóre amerykańskie akcje zmienią się w bańki. Bo bańki pojawią się na pewno. Potem bańki pękną i tego musimy się obawiać. Bardzo. To naprawdę będzie poważna sprawa. (...) W Stanach miewamy problemy finansowe średnio co cztery do siedmiu lat, licząc od powstania republiki. A od ostatniego kryzysu minęło ponad osiem. (...) Lepiej zacząć się bać – straszył.
Boicie się?
Inwestowanie w strach
Jim Rogers liczy, że tak. I chce tego o wiele bardziej, niż może się wam wydawać. Bo nie powiedziałem wam całej prawdy o tym Amerykaninie. Rogers nigdy nie zerwał z inwestowaniem. Zmienił tylko jego formę i zamiast spekulować walutą, zaczął obracać towarami takimi, jak żywność czy surowce naturalne, nabywać ziemię uprawną w Azji (dokąd się zresztą przeprowadził) i skupować złoto. Prognozy, które formułuje, mają związek z należącymi do niego aktywami – w tym sensie, że jeśli uda mu się przekonać ludzi o nieuchronności zbliżającego się kryzysu, niechybnie wzrośnie wartość jego majątku. W niepewnych czasach ludzie chcą posiadać coś trwałego i namacalnego bądź coś, co można w razie potrzeby skonsumować – a majątek Rogersa składa się właśnie z takich rzeczy. Zresztą on sam specjalnie nie ukrywa swojej filozofii inwestycyjnej. W ostatniej swojej książce „Street Smarts” (Uliczne bystrzaki) pisze wprost, że jego działania biznesowe to wynik konstatacji, że skończyła się już „era Wall Street”, a USA i Unia Europejska upadają. Kryzys, który z zapałem wieszczy, przypieczętowałby ten upadek.
Oczywiście Rogers tak naprawdę nie pragnie kryzysu, ale z całą pewnością chciałby, by ludzie go z obawą wyczekiwali. Nawiasem mówiąc, bliźniaczą strategię przyjął pewien znany polski profesor ekonomii, powołując 5 lat temu do życia fundusz inwestycyjny, który ma zarabiać w razie, gdyby załamała się europejska gospodarka. Profesor był pewien, że to kwestia roku czy dwóch. Wbrew jego oczekiwaniom giełdy nie przebiły jeszcze dołków z marca 2009 r., a jedno euro wciąż kosztuje więcej niż jeden dolar. Skutek? Ci, którzy zarazili się jego pesymizmem i zainwestowali swoje pieniądze już w 2012 r., teraz mają 60-procentową stratę.
Ale ani Rogers, ani on nie są wyjątkowi w próbie zbicia majątku na pesymizmie. Na rynku roi się od przedsiębiorców, którzy żerują na naszym strachu i robią to w sposób systemowy. A to, że z siania strachu można nieźle żyć – zwłaszcza w miarę postępu technologii ułatwiających rozprzestrzenianie się sensacyjnych informacji – odkrywa coraz więcej ludzi. Jak zauważył celnie ekonomista Bryan Caplan, mamy powszechną tendencję do postrzegania rzeczywistości, zwłaszcza rzeczywistości gospodarczej, w czarnych barwach. – Dobrze już było – mówimy często. Zawodowi pesymiści wiedzą to i wykorzystują. Świetnym przykładem są ubezpieczyciele, którzy przekonują nas o nadzywczaj wysokim prawdopodobieństwie wypadku, gdy w jednym czasie spada nam na głowę cegła, trafia piorun i płonie dom – i namawiają do kupna polisy.
Oczywiście nie ma w tym nic złego, że kapitalista chce zarabiać w każdy możliwy sposób. Powinniśmy jednak być świadomi, że sprzedawany nam często pod pozorem troski pesymizm wynika z chłodnej i nastawionej na zysk kalkulacji. I że właśnie dlatego opiera się na przesadzie.
Ta świadomość jest ważna także dlatego, że pesymiści to zazwyczaj ludzie cieszący się uznaniem (politycy, biznesmeni, ekonomiści), a ich opinie zyskują spory rozgłos.
Ludzie małej wiary
Świadomości tej nie mają osoby odpowiedzialne za politykę gospodarczą. I chętnie słuchają pesymistów. A to właśnie oni spowodowali, że światowe rządy w ostatnich dekadach tyle energii poświęcają globalnemu ociepleniu, robotyzacji i nierównościom. Optyka pesymistów każe te zjawiska uznać za śmiertelne zagrożenia.
Dlaczego rządy są tak podatne na czarnowidztwo? To oczywiste. Zawodowi pesymiści specjalizują się w tworzeniu najczarniejszych z możliwych interpretacji faktów oraz zjawisk, pomimo że nie są te interpretacje jedynymi możliwymi ani nawet najbardziej spójnymi i prawdopodobnymi. „Jeśli coś może się nie udać, to się nie uda” – głosi jedno z humorystycznych praw Murphy'ego, które pesymiści traktują ze śmiertelną powagą i uważają za tak samo realne jak prawo grawitacji. Gdy już zidentyfikują zagrożenie, natychmiast przechodzą do części konstruktywnej, w której proponują rządową (najczęśniej niewysublimowaną i sprowadzającą się do jakiejś formy redystrybucji) interwencję – i to równą w skali rysowanemu przez siebie zagrożeniu. Klimat się ociepla? Trzeba nowych regulacji i podatków, bo bez tego świat się zawali. Gospodarka się automatyzuje, przez co znikają miejsca pracy? Potrzeba nowych regulacji i podatków. Nierówności wywołują niepokój społeczny i dają pożywkę populistom? Potrzeba... no właśnie, wiadomo czego. Pesymizm to naturalny sprzymierzeniec rządu, który chętnie powierza jego krzewicielom rolę ekspertów i opiniodawców, za co też sowicie im płaci.
Co innego optymizm. Optymistyczna perspektywa każe wiele problemów zwyczajnie zbagatelizować, uznając, że rynek sobie z nimi jakoś w końcu poradzi. Rynek, czyli ludzie. Bo – to warto przypomnieć – rynek to ludzie podejmujący przedsiębiorcze aktywności. Gdzie tu miejsce na interwencje i wzmacnianie rządu? Nie ma. Swoją drogą historia ostatnich 200 lat daje znacznie większe powody do optymizmu niż do pesymizmu. Choć marksiści przekonywali, że kapitalizm w wyniku wewnętrznych sprzeczności sam siebie wykończy, to ten wciąż trwa. Nie bez problemów, ale trwa. Klasyczny ekonomista Robert Malthus przewidywał u progu XIX w., że populacja Ziemi będzie się podwajać co 25 lat, za czym nie nadąży produkcja żywności i świat wpadnie w nędzę. Tymczasem od 1800 r. populacja Ziemi wzrosła z 1 mld do 7 mld, ale w tym czasie nędza się zmniejszyła, a przyczyną panującego wciąż tu i tam głodu z całą pewnością nie jest brak żywności. Gdyby Malthus wstał z grobu, rozczarowałby się. Podobnie jak rozczarował się Paul Ehrlich, wszchstronny amerykański uczony, który przekonywał od lat 60. XX w., że zasoby naturalne wkrótce się wyczerpią. Na prognozy te zareagował w 1980 r. Julian L. Simon, ekonomista ze szkoły chicagowskiej, proponując Ehrlichowi zakład: „Wybierz pięć dowolnych surowców naturalnych, które mają się według ciebie wyczerpać, a ich ceny wzrosnąć. Ja obstawiam, że ceny spadną. Horyzont czasowy: dekada”. Ehrlich wybrał chrom, nikiel, wolfram, cynę i miedź. Kto zakład wygrał? Simon.
„Nie wierzę, że zasoby są nieskończone, ale wierzę, że dzięki naszej wiedzy, obecnej i przyszłej, możemy manipulować naturą w taki sposób, żeby dawała nam wszystko, czego potrzebujemy w coraz niższych cenach w relacji do naszego ogólnego dochodu. W skrócie, naszym rogiem obfitości jest ludzki umysł, a nie środowisko naturalne rozumiane jako Święty Mikołaj. Tak było w przeszłości, będzie tak i w przyszłości” – tłumaczy Simon w książce „Pierwotny zasób” (Ultimate resource). To właśnie z wiary w człowieka, w jego zdolności do adaptacji i kreatywnego działania bierze się optymistyczne spojrzenie na gospodarkę. Wiary popartej bardzo mocnymi dowodami.
OK. A co z realizmem? Przecież bywa i tak, że nawet zawodowi pesymiści mają rację. Różowe okulary czasami trzeba zdjąć i spojrzeć na świat trzeźwo.
Klątwa Apolla
Rację miał choćby inwestor Peter Schiff, gdy w 2006 r. w trakcie słynnej telewizyjnej sprzeczki z Arthurem Lafferem (twórcą słynnej krzywej, ilustrującej zależności między podatkami a wpływami budżetowymi) wywróżył kryzys finansowy. Przekonywał, że gospodarka oparta na sztucznym kredycie musi w końcu runąć. Realista rozważyłby przytaczane przezeń argumenty. Tyle że wówczas Shiffa otaczali optymiści. Teraz otacza go nimb sławy jedynego widzącego wśród ślepców, co zapewne przekłada się na nowych klientów dla jego firmy inwestycyjnej Euro Pacific Capital.
Cóż, Schiff miał rację. Możliwe więc, że nawet Jim Rogers ma rację. Jednak, czy racja pesymistów wynika z tego, że mają jakiś specjalny wgląd w przyszłość? Oczywiście, nie – chyba że zakładamy, że sam Bóg obdarzył ich specjalnymi wizjami. W kwestii przyszłości rozmaici pesymistyczni eksperci wiedzą dokładnie tyle, ile sprzedawczyni w sklepie i listonosz. Dlaczego więc zdarza się im przewidzieć coś trafnie? Bo są jak katarynka grająca tę samą melodię: problemy przewidują nieustannie, a w związku z tym szansa, że kiedyś one faktycznie nadejdą, rośnie. Przypomnijmy sobie, co mówił Rogers zapytany o to, kiedy wybuchnie totalny kryzys: „W tym albo w przyszłym roku”. Jakie to wygodne. W przyszłym roku będzie powtarzał to samo i tak aż do nadejścia kryzysu.
Z pesymistami jest tak, jak z zepsutym zegarem: nawet dwa razy dziennie pokazuje właściwą godzinę. Jednak w każdym innym momencie się myli. Wspomniany Schiff przewidział kryzys, ale już jego prognozy dotyczące nadchodzącej hiperinflacji się nie sprawdziły (a miała nadejść w wyniku drukowania pieniędzy przez banki centralne). Nie mówiąc już o prognozach cen złota. Od 2009 r. przewiduje, że cena uncji tego kruszcu „w ciągu kilku lat” przebije 5 tys. dol. Niezwykle pojemne jest to „kilka lat”, bo używa go od niemal dekady, a cena uncji złota uparcie waha się od 1200 do 1400 dol. Dzisiaj, 19 czerwca 2017 r., wynosi 1250 dol.
Oczywiście nie powinniśmy wrzucać do jednego worka wszystkich pesymistów. Niektóre z ich intuicji i diagnoz są całkiem trafne, a odrzucenie en bloc ich prognoz mogłoby się skończyć równie tragicznie jak ignorowanie proroctw mitycznej Kasandry przez mieszkańców Troi. Przypomnijmy, że Troja upadła mimo jej przestróg, których nie słuchano ze względu na klątwę, jaką rzucił na nią rozczarowany brakiem odwzajemnionej miłości bóg Apollo.
Mówi się, że pesymista to po prostu dobrze poinformowany realista i faktycznie problemy, na które zwraca uwagę, są często realne. W zasadzie nikt nie neguje globalnego ocieplenia, wpływu robotyzacji na rynek pracy czy problemu nierówności społecznych. Tyle że pesymiści bardzo często nie rozumieją dziedzin, w których mają się za ekspertów. I stąd wynika to, że demonizują problemy, a potem pchają rządy w kierunku szkodliwych interwencji.
Weźmy globalne ocieplenie. Czy jesteśmy pewni, że świat wybrał najlepszy sposób na walkę ze zmianami klimatu? Ja nie. Te biliony dolarów, które decyzją polityczną na to przeznaczono, można było wykorzystać inaczej. Zamiast w zapobieganie czy też minimalizowanie zmian klimatycznych, można było zainwestować je np. w dostosowanie się do tych zmian, czyli w technologie chroniące nas przed skutkami susz, burz, huraganów albo technologie pozwalające wręcz na zmianach klimatu korzystać (zgodnie z zasadą, że jeśli nie możesz pokonać wroga, sprzymierz się z nim). Byłoby to tańsze, a zaoszczędzone pieniądze można by przeznaczyć na zwalczanie takich problemów, jak problem z dostępem do wody w Afryce czy epidemie malarii.
Propagatorem takiego wynikającego z realizmu i pragmatyzmu podejścia jest znany duński ekonomista Bjorn Lomborg. „Globalne ocieplenie nie jest dla nas największym zagrożeniem, środki, którymi dysponujemy, są ograniczone, skierujmy je tam, gdzie szansa, że zadziałają, jest największa” – powtarza w swoich publikacjach. Mimo że wielu rozsądnym ludziom podoba się podejście Lomborga, a on sam został uznany w 2011 i 2012 r. przez prestiżowy magazyn „Foreign Policy” za jednego z najważniejszych intelektualistów świata, to rządy wolą słuchać tych, którzy zrównują zmiany klimatyczne z końcem życia na Ziemi.
Świat spłonie, idą roboty
I tak słuchają np. arcypesymisty Ala Gore’a. Były wiceprezydent USA już od ponad dwóch dekad twierdzi, że „ludzkość siedzi na bombie zegarowej”, która wybuchnie w „niedalekiej przyszłości”. Przyzwyczajajmy się więc powoli do codziennej porcji katastrof naturalnych.
Wodze fantazji Gore puścił w swoim filmie „Niewygodna prawda” z 2006 r., w którym prezentował mnóstwo danych ma potwierdzenie swojej tezy. Tyle że jak potem wielokrotnie mu wytykano, część z nich wyssał z palca. Przekonywał np., że stopienie się śniegu na szczycie Kilimandżaro to już jeden z widocznych skutków globalnego ocieplenia – mimo że w tamtym czasie żaden naukowiec nie udowodnił tej tezy. Gore najmocniej odleciał, wydając w 1992 r. ksiażkę „Ziemia na krawędzi”. Oto, co pisał w niej o naszym kraju: „W niektórych regionach Polski dzieci są regularnie opuszczane do głębokich kopalni, by mogły odpocząć od skażenia powietrza na powierzchni. Można sobie wyobrazić ich nauczycieli, wyprowadzających dzieci z kopalni, trzymających kanarki, by ostrzegały o tym, że przebywanie na powierzchni jest niebezpieczne”.
Pesymiści – jak Gore – mieszają prawdę z fałszem i czystą fantazją. Bywa że bardzo trudno odróżnić fakty od ich interpretacji i przeinaczeń. Na przykład wróżący koniec człowieka w wyniku robotyzacji gospodarki wykorzystują fakt, że brakuje po prostu kompleksowych i metodologicznie niepodważalnych badań, które pozwoliłyby powiedzieć z całą pewnością, że automaty niszczą więcej miejsc pracy, niż ich tworzą. Zwłaszcza że przez wieki było odwrotnie. Dlatego autorzy alarmistycznych publikacji odwołują się raczej do barwnych anegdot i „intuicji”, a to trochę zbyt mało, by używać sformułowań takich, jak „roboapokalipsa” (tytuł jednej z książek). A jednak używają ich. Wyszukiwarka sklepu Amazon wyrzuca 144 tytuły ksiażek dotyczących wpływu automatyzacji na rynek pracy i w niemal każdej z nich zakłada się, że bez odpowiednich działań będzie to wpływ negatywny. Mogą to być: opodatkowanie robotów czy rozdawanie ludziom pieniędzy za sam fakt, że oddychają, nazywane wzniośle uniwersalnym dochodem podstawowym.
Z kolei osoby trąbiące o negatywnych skutkach nierówności społecznych pomijają fakt, że są one złe tylko w danym kontekście społeczno-politycznym (np. gdy ludzie bogacą się ze względu na polityczne koneksje), nie same w sobie. Pomijają fakt, że zmieniać należy właśnie ów kontekst, a sama walka z nierównościami jako takimi nie ma sensu, bo grozi scenariuszem wenezuelskim, gdzie nierówności zlikwidowano, wszystkich wpędzając w równą biedę. Niepokoi w tym kontekście to, że w Polsce tak często uważa się zwiększanie redystrybucji dochodu za lekarstwo na nierówności, a ekonomiści tacy, jak Thomas Piketty, „współczesny Marks”, który z nowym impetem popchnął debatę o nierównościach na redystrybucyjne tory, są uznawani za autorytety.
Z drugiej strony możliwe, że mimo wszystko Polska przestanie być krajem urodzajnym dla pesymistów. Co prawda mówi się o nas, że wiecznie na wszystko narzekamy, ale to zaczęło się zmieniać – przynajmniej jeśli chodzi o nastroje konsumentów. Jak zauważył niedawno ekonomista Ignacy Morawski, w maju po raz pierwszy w historii badań, które prowadzi CBOS, większa liczba Polaków oceniła pozytywnie sytuację gospodarczą w kraju niż negatywnie. Tak trzymać. Sukces i rozwiązania największych bolączek biorą się przecież przede wszystkim z naszego wewnętrznego nastawienia i wiary w lepsze, a nie gorsze jutro.

„Jeśli coś może się nie udać, to się nie uda” – głosi jedno z praw Murphy'ego, które pesymiści traktują ze śmiertelną powagą i uważają za tak samo realne jak prawo grawitacji. Gdy już zidentyfikują śmiertelne zagrożenie, natychmiast przechodzą do części konstruktywnej, w której proponują rządową interwencję – i to równą w skali rysowanemu przez siebie zagrożeniu. Pesymizm to naturalny sprzymierzeniec rządu, który chętnie powierza jego krzewicielom rolę ekspertów i opiniodawców, za co też sowicie im płaci