Największym grzechem globalizacji było to, że nie podnosiła standardów pracy w krajach biedniejszych, a jednocześnie obniżała je w tych bogatszych. To zdanie można dziś usłyszeć nie tylko na niszowych zjazdach lewackich aktywistów, lecz również wśród absolutnie pierwszoligowych ekonomistów naszych czasów. Ich zdaniem czas na zupełnie nowe podejście do tworzenia następnych układów handlowych.
Gdy w 1995 r. powołano do życia Światową Organizację Handlu (WTO), to jedynymi wspomnieniami po ochronie pracy był zapis o potrzebie „pełnego zatrudnienia” umieszczony w preambule dokumentu. Plus możliwość nałożenia ceł na produkty powstające z użyciem pracy więźniów (zapis odziedziczony po poprzedniku WTO, czyli układzie GATT z 1947 r.). Całą resztę uznano za wewnętrzną sprawę umawiających się krajów. Brak podstawowych wolności dla związków zawodowych? Niskie płace? Uśmieciowienie rynku pracy? Żadna z tych patologii nie mogła stać się w ramach reżimu WTO powodem do zawieszenia lub ograniczenia wolnego handlu. Podobnie było w przypadku podpisanego w 1992 r. układu NAFTA, gdzie przepisy dotyczące pracy zostawiono zupełnie na boku.
W krajach bogatszych sytuacja życiowa klasy niższej i średniej stale się pogarszała. W krajach biedniejszych napływ kapitału nie przynosił sukcesów w walce z nędzą. Tak powstawało podglebie dzisiejszych napięć i problemów
Mechanizm, który tutaj działał, można nazwać wyścigiem do dna. Kraje biedniejsze nie zabiegały o propracownicze zapisy, bo tamtejsi politycy żyli w przekonaniu, że mają do głowy przystawiony pistolet. Jeśli nie będą konkurowali tanią siłą roboczą, to wypadną z rynku, a kapitał inwestycyjny z Zachodu przeniesie się do sąsiada. Sytuacja była również wygodna dla lokalnych producentów czerpiących profity ze zwiększonej wymiany handlowej z Zachodem. Dla nich poprawa położenia pracy oznaczałaby konieczność podziału konfitur. Na Zachodzie pracodawcy też byli zachwyceni. Globalizacja otworzyła przed nimi nowe możliwości tańszej produkcji za granicą. Albo przynajmniej zmuszenia swoich własnych pracowników (oraz broniącego ich interesu lobby związkowego) do większej uległości.
/>
Z biegiem czasu negatywne skutki takiej logiki globalizacji zaczęły dawać o sobie znać. W krajach bogatszych sytuacja życiowa klasy niższej i średniej stale się pogarszała. W krajach biedniejszych napływ kapitału nie przynosił aż tak wielkich sukcesów w walce z nędzą. Próbowano sobie z tym radzić zwiększoną migracją do krajów bogatych, co przynosiło kolejne napięcia polityczne. Tak powstawało podglebie do dzisiejszych napięć i problemów. Ilekroć pytacie siebie: skąd się u licha wziął Donald Trump? Albo czemu większość głosujących była za brexitem? Lub też dlaczego Bliski Wschód jest jedną wielką beczką prochu? Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, to nie dajcie się nabrać na żadne pokrętne tłumaczenia o napięciach kulturowych albo religijnych. Nie dajcie się też mamić intelektualnymi wydmuszkami w stylu „postprawdy” czy „odwrotu od dorobku Oświecenia”. Odpowiedź jest dużo prostsza i brzmi: niesprawiedliwy podział zysków z handlu międzynarodowego to prawdziwa sprężyna współczesnych napięć politycznych.
Dziś każda próba wyjścia z tego pata grzęźnie na mieliznach. Sympatyzująca z obozem liberalnym część opinii publicznej woli mówić o skutkach, ale kompletnie dezerteruje z rozmowy o przyczynach. Inni uważają, że receptą jest samo ograniczenie wymiany handlowej. Pamiętajmy jednak, że w tym wszystkim są też głosy ludzi takich, jak ekonomista z Harvarda Dani Rodrik czy Gregory Shaffer z Uniwersytetu Kalifornijskiego. Głoszą oni potrzebę nowego podejścia do układów handlowych. Nowego, to znaczy takiego, w którym pozycja pracy będzie miała równie ważne znaczenie, co zapewnienie płynności handlu czy ochrona interesów inwestora. Musi być ona wpisana zarówno w literę (konkretne przepisy umożliwiające wypowiedzenie układu za łamanie praw pracowniczych), jak i ducha nowych porozumień. Od tego, czy taka perspektywa się przebije, zależą pokój i dobrobyt na najbliższe pół wieku.