Imponujące, jak w kilka tygodni udało się zorganizować odsiecz — kontrolowana przez rząd Enea złożyła w spółce gigantyczne zamówienie, Agencja Rozwoju Przemysłu obiecuje poręczenie nowych kredytów, a minister skarbu planuje wprowadzić swoich ludzi do rady nadzorczej, tak by — jak mówi — „mieć nadzór nad procesem restrukturyzacji”. Rząd przy tym przedstawia całkiem, jak się wydaje, spójną narrację: spółka popadła w przejściowe kłopoty, ale ma potencjał i trzeba jedynie odrobiny wsparcia, by wyprowadzić ją na prostą. Bankructwo zaś doprowadziłoby do utraty miejsc pracy i odbiłoby się na lokalnej społeczności. Gdyby na przykład zamknięto zakład w Siedlcach, liczba bezrobotnych w mieście wzrosłaby o dwie trzecie. Czy w takiej sytuacji nie należałoby zastanowić się nad pomocą państwa?
Wygląda na to, że bez sięgania po szczegółową wiedzę trudno jest wykazać, iż źle się stało, że rząd wyciągnął do Polimexu pomocną dłoń. Ma bowiem ogromną przewagę informacyjną — wraz z dobrze zaznajomionym z tematem zarządem spółki jest w stanie przedstawić wiarygodny plan wyjścia z trudnej sytuacji. „Wiarygodny” nie znaczy jednak „dobry”.
Zdobycie poparcia opinii publicznej jest bowiem znacznie prostsze niż namówienie nowych inwestorów do wyłożenia środków finansowych. A dopiero to rzeczywiście gwarantowałoby, że ktoś, kto nie ma własnego interesu w spółce, uwierzył w możliwość jej restrukturyzacji. Z faktu zaś, że podmiot znalazł się na skraju bankructwa, wynika, iż żaden inwestor prywatny nie był poważnie zainteresowany wejściem do spółki. Być może obecny zarząd, licząc na wsparcie państwa, stawiał potencjalnym inwestorom warunki trudne do zaakceptowania. Przyczyna mogła być też bardziej prozaiczna — nadwyżka mocy produkcyjnych polskiego sektora budowlanego zniechęca do inwestowania w podmioty, którym brakuje trwałej przewagi konkurencyjnej.
To ostatnie nasuwa skojarzenie z amerykańskim planem pomocy dla sektora motoryzacyjnego. Branża ta cierpiała i nadal, zdaniem wielu analityków, cierpi na podobną dolegliwość, co polskie budownictwo — nadmierne oczekiwania i ambicje doprowadziły do rozbudowy mocy produkcyjnych przerastających możliwości portfeli nabywców. Plan pomocowy dla gigantów z Detroit wprawdzie przyniósł efekty, gdyż fabryki produkują, a wszystkie trzy koncerny pokazały zyski, jednak podatnicy stracili jak na razie na całej operacji około 15 miliardów dolarów.
Przyjmijmy jednak, że za sytuacją Polimexu-Mostostal nie kryją się żadne głębsze problemy, jednak rząd nie zdecydowałby się go uratować. Co wtedy? Spółkę oczywiście czekałoby bankructwo, ale jej historia nie musiałaby się na tym zakończyć. Upadłość nie musi bowiem oznaczać likwidacji. Wręcz przeciwnie — w interesie wierzycieli nie jest parcelacja majątku i jego wyprzedaż po kawałku. Znacznie więcej pieniędzy mogą oni odzyskać w wyniku sprzedania spółki inwestorowi specjalizującemu się w restrukturyzacji przedsiębiorstw (takiemu jak na przykład fundusz private equity). Nowy inwestor, który nie musiałby już oglądać się na stary zarząd, zapewne zachowałby większość miejsc pracy i także dałby firmie szansę trwania. Niewykluczone, że nieskażony dawnymi błędami i nawykami myślowymi mógłby wprowadzić do spółki potencjał innowacyjny, którego być może zabrakło dotychczasowym władzom.
Tymczasem możliwość ta została zamknięta przez interwencję Skarbu Państwa. Jest to być może jej największy, mimo że niedostrzegalny gołym okiem, koszt. Nie dowiemy się bowiem, jakie zmiany w spółce wprowadziliby nowi właściciele, gdyż dalej będzie rządzić dotychczasowy zarząd wespół z urzędnikami z ministerstwa skarbu. Dobrze, że tego typu działania nie są w naszym kraju częste, a minister Budzianowski ciągle więcej prywatyzuje, niż nacjonalizuje. Miejmy nadzieję, że podobnych wypadków, kiedy to urzędnicy bawią się za pieniądze podatnika w przedsiębiorców, nie zobaczymy, w miarę pogarszającej się sytuacji gospodarczej, więcej.