Monetarna integracja Unii została ustanowiona przede wszystkim z motywacji politycznej. Unijny establishment i ambitni politycy dominujących w Unii krajów pożądali „silnej Europy”, która byłaby równoprawnym partnerem Stanów Zjednoczonych.
Monetarna integracja Unii została ustanowiona przede wszystkim z motywacji politycznej. Unijny establishment i ambitni politycy dominujących w Unii krajów pożądali „silnej Europy”, która byłaby równoprawnym partnerem Stanów Zjednoczonych.
Tylko wtedy brukselska biurokracja miała szanse być naprawdę potężna, a liderzy Unii mogliby stać się wpływowymi postaciami światowej polityki. Na utworzenie federalnego państwa nie było jednak przyzwolenia obywateli krajów Unii. Zdecydowano się na zrobienie kroku w tę stronę (właśnie utworzenie strefy euro), zakładając, że proces integracji zostanie uzupełniony o zmiany polityczne jako konieczne dla sprawnego działania całości. Kolejnym krokiem na tej drodze miała być unijna konstytucja. To się nie powiodło, ale europejskie elity przepchnęły traktat lizboński, który jest w istocie konstytucyjnym erzacem.
Strefa euro funkcjonowała przez dziesięć lat, nie odnosząc ani spektakularnych sukcesów (niska stopa wzrostu), ani szczególnych wpadek. Ale kumulowały się problemy, a gdy w Europę uderzył „amerykański kryzys”, wyszły na jaw mankamenty wspólnej waluty. Okazało się, że to, co miało być największym atutem wspólnego pieniądza, czyli tani kredyt, stało się największym zagrożeniem. Tani kredyt sprzyjał wzrostowi, ale też nierównowadze, powstawaniu baniek spekulacyjnych i patologicznej specjalizacji (rozwój sektora bankowego w niektórych krajach).
Gdy bańka spekulacyjna pękła, niektóre kraje, również te prowadzące odpowiedzialną politykę, znalazły się w poważnych tarapatach. Te tarapaty stały się kłopotami całej strefy i całej Unii. Wspólny pieniądz z pewnością sprzyjał łatwemu „zakażeniu”. Czy się to Niemcom lub Holandii podoba, czy nie, kłopoty Grecji i Hiszpanii są też ich kłopotami.
Cokolwiek by sądzić o wprowadzeniu euro, nie można udawać, że wspólnej waluty nie ma i że rozpad strefy stanowi ogromne zagrożenie. Nic dziwnego, że politycy gorączkowo próbują rozpadowi zapobiec. Nie można jednak zapominać, że unijne elity mają też dodatkową motywację. Po pierwsze zainwestowały ogromny polityczny kapitał w stworzenie strefy. Po drugie, co widać ewidentnie, zamierzają wykorzystać kryzys do przeforsowania pomysłów federacyjnych, których realizacja zawsze była ich celem. To może być groźne.
Brukselscy biurokraci przekonują, że wspólny pieniądz będzie sprawnie funkcjonował, jeżeli tylko polityka budżetowa znajdzie się w gestii europejskiego „rządu” – powstanie federalne państwo. Jest wiele przyczyn, dla których ten projekt jest nierealistyczny. Ale ważniejsze jest co innego: to projekt antydemokratyczny, a w sensie ekonomicznym wysoce wątpliwy. Całkowicie utopijne jest przekonanie, że demokracja polityczna jest możliwa „na poziomie europejskim”. Tkanką demokracji są historia i tradycja, język i kultura, narodowa wspólnota i opinia publiczna. Można oczywiście kreować europejskie procedury wyborcze, ale pod ich osłoną będzie rządzić brukselski establishment. I o to w istocie chyba chodzi.
Ale federacja nie może też przezwyciężyć narodowej sztywności rynków (w szczególności kulturowo uwarunkowanych odrębności rynków pracy) i kreować ponadnarodowej solidarności. Jednak wydaje się to konieczne do sprawnego funkcjonowania strefy wspólnego pieniądza. Podobnie zresztą jak wspólna polityka fiskalna.
Bariery dla sanacji strefy euro nie są równie potężne we wszystkich krajach. Unia nie jest jednolita. Jest Północ, Południe i – wewnętrznie zróżnicowana – Europa postkomunistyczna. Demokratycznej federacji nie może stworzyć nie tylko cała Unia, lecz także żadna z wymienionych jej części. Jednak – jak się wydaje – jedna grupa państw Unii (Północ – co najmniej Niemcy, Francja, Holandia, Belgia, Dania, Austria) jest wystarczająco społecznie i ekonomicznie homogeniczna, żeby, pod warunkiem stworzenia wspólnego rządu, mogła z dobrym skutkiem posługiwać się wspólnym pieniądzem.
Europejskie elity polityczne stoją przed największym wyzwaniem od wojny. Wydaje się, że w dwu wypadkach grozi katastrofa: gdy przeforsowana zostanie polityka ucieczki do przodu lub gdy nastąpi chaotyczny rozpad strefy euro. Szansą – bardzo trudną – jest aksamitny rozwód Północy i Południa. Północ musiałaby utworzyć perspektywicznie otwartą federację z Niemcami jako krajem dominującym. Kraje Południa przynajmniej przejściowo musiałyby chyba powrócić do walut narodowych. Może ktoś powiedzieć, że o ile utworzenie strefy euro to smażenie jajecznicy, to przedstawione tu sugestie są projektem odtworzenia jaj z jajecznicy. Istotnie, współczynnik trudności tego przedsięwzięcia jest bardzo wysoki, ale ci krytycy, którzy stworzyli strefę euro, powinni „skorzystać z prawa do bycia cicho”.
Na szczęście premierowi Donaldowi Tuskowi nie powiodło się ekspresowe wprowadzenie Polski do strefy euro, bo już byśmy płacili grube miliardy na fundusze ratunkowe. Jednak kilka lat temu bilans korzyści i kosztów przystąpienia Polski do strefy euro nie był oczywisty, a zwolennicy tej decyzji wydawali się mieć bardzo mocne argumenty. Nowe fakty ten bilans zmieniają. Ale znaczna część polskich elit ma w istocie na uwadze tylko jeden cel: żeby Polska zajmowała miejsce za głównym stołem. To poważne zagrożenie, bo nasza demokracja nie jest mocna.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama