Konsumenci mogą nie chcieć wydawać więcej, niż zarabiają, skoro boją się utraty pracy. W efekcie spożycie prywatne może w tym roku wzrosnąć o zaledwie 2-3 proc. - oceniają ekonomiści.
Ekonomiści rewidują swoje wcześniejsze prognozy. Ich zdaniem wzrost konsumpcji będzie niższy, niż zakładali to jeszcze pod koniec ubiegłego roku. A to dlatego, że sytuacja w sektorze przedsiębiorstw pogarsza się w szybszym tempie, niż się spodziewano.
- Spadek produkcji i sprzedaży firm będzie się przekładać na niższą dynamikę wzrostu wynagrodzeń oraz zatrudnienia. Za miesiąc, dwa możemy już mieć wzrost zatrudnienia w granicach 0 proc. - mówi Marcin Mróz, ekonomista Fortis Banku.
Zatrudnienie i płace są kluczowe dla perspektyw konsumpcji prywatnej. Na razie są one złe, bo konsumenci źle postrzegają rozwój sytuacji na rynku pracy w najbliższych miesiącach. Skłonność do wydawania pieniędzy już teraz zdecydowanie spada.
- Teraz hamowanie konsumpcji będzie wyraźne, ale jak będzie w drugiej części roku, będzie to zależeć od tego, jak będzie wyglądała sytuacja na rynku pracy. Dziś dynamika zwolnień jest bardzo duża, to napawa konsumentów przerażeniem, dlatego ograniczają swoje wydatki - mówi Alfred Adamiec, ekonomista Noble Bank.
Z wypowiedzi rozmówców GP wynika, że to właśnie dochód z pracy będzie głównym źródłem finansowania konsumpcji w tym roku. Według nich obniżka podatków dochodowych nie będzie wystarczającym impulsem, by pobudzić spożycie prywatne.
- Przyrost dochodów do dyspozycji dzięki obniżce stawek wynosi w pierwszej grupie podatkowej około 1 proc. To niedużo. Tymczasem dotyczy to ponad 90 proc. podatników - ocenia Mateusz Mokrogulski, ekonomista BGŻ.
Potencjalnym dodatkowym źródłem finansowania mógłby być kredyt konsumpcyjny. Na duży wzrost akcji kredytowej nie ma jednak co liczyć.
- Mamy wyraźne ograniczenie kredytów dla sektora prywatnego. Nie chodzi tylko o kredyty budowlane, ale też konsumpcyjne. Pogarszanie się sytuacji na rynku pracy, niższe dochody gospodarstw domowych - to wszystko generuje większe ryzyko. Banki będą prowadziły więc ostrożną politykę. Kurek z pieniędzmi, który dotąd zasilał skłonność do zakupów, zostanie przykręcony - ocenia Marcin Mróz.
Mniejsza akcja kredytowa oznacza mniejsze zakupy dóbr luksusowych, które - przez swoją wartość - generowały duży wzrost konsumpcji prywatnej.
- Gospodarstwa domowe powstrzymują się od konsumpcji tych dóbr, które były kupowane na kredyt. Tym bardziej że nie sprzyja temu słaby złoty, bo ceny towarów luksusowych branż AGD czy RTV wzrosły z tego powodu - ocenia Mateusz Mokrogulski.
Nawet jednak, gdyby banki poluzowały swoje wymagania - to, według naszych rozmówców, niewiele by to mogło dać.
- Jeśli nawet pobudzimy akcję kredytową, to powstaje pytanie, czy konsumenci będą skłonni w ogóle brać kredyty - mówi Marcin Mróz.
- Trudno spodziewać się, że Polacy chcieli ryzykować i żyć na kredyt, jak w ostatnich dwóch latach. Obawy o utratę pracy są zbyt silne - dodaje Mateusz Mokrogulski.
Według ekonomisty BGŻ same banki wpadły w pułapkę, bo próbując ściągnąć pieniądze z rynku dobrze oprocentowanymi depozytami, muszą podnieść oprocentowanie kredytów, by powetować związany z tym wzrost kosztów.
- RPP obniżyła stopy, ale oprocentowanie depozytów przewyższa stawki rynku międzybankowego. Banki rekompensują to sobie odpowiednio droższą ofertą kredytową. Nie mogą sobie pozwolić na silną obniżkę marż. Trudno oczekiwać pobudzenia konsumpcji tanim kredytem - mówi.