W minionych dwu dekadach określenie „reformy” (oraz „reformatorzy”) zostało skutecznie skojarzone z programem neoliberalnych dyrektyw, mających zakorzenienie w tzw. konsensusie waszyngtońskim.
Liczni politycy, dziennikarze i intelektualiści chętnie prezentowali się jako reformatorzy i piętnowali przeciwników reform – na ogół jako lewicowych populistów. Ta narracja nie była podporządkowana formalnym podziałom politycznym. Większe znaczenie raczej miały (mają) globalne podziały ideowe na nurt liberalny (w Polsce wywodzący się zarówno z części dawnej opozycji demokratycznej, jak i ze środowisk postkomunistycznych) i wielobarwny nurt nieliberalny (różne środowiska prawicowe oraz związek zawodowy „Solidarność”).
Mimo doświadczeń obecnego kryzysu (i pewnego fermentu w obozie reformatorów) ta narracja jest ciągle podtrzymywana. To znak przywiązania znacznej części (pewnie większości) aktorów sceny publicznej do diagnoz i terapii (reform) ortodoksyjnie neoliberalnych. To także dowód, że reformatorzy skłonni są postrzegać rzeczywistość w kategoriach globalnych alternatyw: kapitalizm wolnorynkowy kontra kapitalizm opiekuńczo-etatystyczny.
Kapitalizm opiekuńczo-etatystyczny ukształtował się wkrótce po wojnie w rozwiniętych krajach Zachodu. Przesądziła o tym ciągle żywa trauma Wielkiej Depresji lat 30. i presja dysponujących kartką wyborczą zwykłych ludzi. Keynesizm stał się teoretycznym (i ideowym) zapleczem tej wielkiej przemiany. Rezultat przez 2–3 dekady był satysfakcjonujący, choć zawsze tę zmianę krytykowali rynkowi fundamentaliści. Ale pod koniec lat 70. kapitalizm opiekuńczo-etatystyczny popadł w tarapaty i rozpoczął się proces przywracania kapitalizmu wolnorynkowego. Aż do wybuchu obecnego kryzysu te zmiany – przynajmniej według ich radykalnych rzeczników – nie zostały zakończone. Zarazem jednak to, co zaczęło się w 2007 r. w Stanach Zjednoczonych, czyli nowy kryzys w światowej gospodarce, skłania do pytań, czy odbudowany wolnorynkowy kapitalizm sam nie wymaga jednak wstecznych korekt. W praktyce dokonują się one (choćby w kwestii polityki monetarnej) i nie brak postulatów w tym zakresie. Wieszczy (i zaleca) się również powrót do Keynesa. Rycerze wolnego rynku nie szczędzą epitetów zwolennikom tych pomysłów.
Polska transformacja dokonała się pod dyktando zaleceń reformatorów i wielu z nich domaga się jej kontynuacji. Rząd wydaje się do tego skłaniać, zarazem jednak unika jednoznacznych deklaracji. Opozycja prawicowa – mimo zapowiedzi – nie sprecyzowała swoich zamierzeń. Tym bardziej dotyczy to opozycji lewicowej. Tymczasem ważne, by programy zostały zarysowane, by odbywała się debata i by wyborcy wybrali możliwie świadomie. Na tym polega – w każdym razie powinna – demokracja. Jest dużo wielkich spraw wymagających rozstrzygnięcia. Oto najważniejsze:
● czy w perspektywie najbliższych lat Polska powinna przystąpić do strefy euro,
● czy należy kontynuować prywatyzację do dna,
● czy stosować aktywną politykę antycykliczną,
● czy ustanowić realnie progresywne podatki i ograniczyć podatkowe (i ubezpieczeniowe) przywileje dla biznesu,
● czy podtrzymać reformę ubezpieczeń emerytalnych z 1999 r.,
● czy wprowadzić elementy rynkowej regulacji do systemu ochrony zdrowia,
● czy kontynuować deregulację naturalnych monopoli (np. transportu kolejowego),
● czy ograniczyć (lub wręcz odwrotnie) elastyczność rynków pracy eliminując umowy śmieciowe.
Pytania można mnożyć, a także je konkretyzować. Odpowiedź powinna być spójna, ale każda z wymienionych kwestii domaga się analizy. Ważne jest sprecyzowanie założeń (także na planie wyboru wartości). To powinny zrobić partie polityczne i przedstawić rezultaty publiczności oraz – na tej podstawie – ubiegać się o poparcie wyborców. Wątpliwe, czy tak się stanie. Pewnie PiS ogłosi, że najważniejsze jest obiektywne wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej i twarde respektowanie suwerenności. PO będzie przekonywać, że najważniejsze, by Polska zajęła miejsce przy stole w Brukseli. Nie twierdzę, że to kwestie nieważne. Ale upieram się, że mamy na głowie więcej spraw do rozstrzygnięcia.