Szczyt unijny powszechnie uważa się za porażkę. I rzeczywiście, jeśli organizuje się dwudniową imprezę, na którą zjeżdża 27 przywódców europejskich, a potem rozjeżdżają się oni po dwóch dniach bez niczego, trudno uznać to za sukces.
Takie spotkania powinny być tak przygotowane, by zakończyły się porozumieniem, a nie jego brakiem. Jednocześnie nie możemy zapominać, w jakim stanie jest teraz Europa. Nie dość, że w recesji, to jeszcze znacznie wyraźniejszych niż w przeszłości kształtów nabierają różnice dotyczące zarówno skali, jak i kierunku dalszej integracji. Wielka Brytania jest dziś wyjątkowo eurosceptyczna, a szczyt, który pokazałby osamotnienie premiera Camerona, podgrzałby tylko te nastroje. Można więc śmiało powiedzieć, że sukcesem szczytu było zarówno niezgłoszenie przez Wielką Brytanię weta, jak i uniknięcie wrażenia, że to wyłącznie z powodu Wielkiej Brytanii porozumienie nie zostało zawarte.
Udało się też istotnie zmniejszyć różnice między propozycjami zwolenników oszczędności i krajami opowiadającymi się za większym budżetem. Z punktu widzenia płatników netto kwota sporu w wysokości 30 miliardów euro jest już raczej symboliczna. Należy bowiem pamiętać, że ma to być wydatek na kolejne siedem lat, czyli mowa jest o 4 miliardach rocznie, i to rozłożonych na wszystkich płatników. Mówimy o kwotach nominalnych, a te dla Polski mają znacznie większą wagę niż dla płatników netto, ze względu na różnice w nominalnym PKB. O ile poziom życia w Polsce stanowi już 64 proc. średniej unijnej, to miara ta uwzględnia siłę nabywczą pieniądza, czyli również niższe koszty życia. Porównanie nominalne wypada dla Polski znacznie gorzej, na głowę mieszkańca nasz dochód wyrażony w euro jest przeciętnie trzykrotnie niższy niż w Europie Zachodniej. Stąd też tak wielka różnica w wartości dla nas tych kwot. Dla krajów bogatszych jest ona symboliczna, dla nas już nie. Cały spór budżetowy w Europie nie dotyczy już pieniędzy, ale wykazania, że w czasie kryzysu oszczędności muszą obejmować wszystkich. Trudno jest przekonać obywateli Holandii czy nawet Niemiec, że kiedy Europa jest w recesji, powinny rosnąć wydatki na programy spójności w regionie środkowo-wschodnim czy na bogatych rolników we Francji. Tyle że skala europejskich wydatków budżetowych wynosi 1 proc. PKB, więc w rzeczywistości wzrost czy też spadek w stosunku do poprzedniego poziomu wydatków dla większości krajów nie ma większego znaczenia.

Jest mało prawdopodobne, by na kolejnym szczycie nie udało się zawrzeć porozumienia

Ostatni szczyt tym się różnił od poprzednich, że rytmu pracy nie wybijał sojusz francusko-niemiecki. Dlatego też Europa ostatecznie podzieliła się na Północ, która chce oszczędzać, i Południe, które chce wzrostu wydatków. Tym razem Polska znalazła się na Południu, w klubie opowiadających się za większymi wydatkami budżetowymi. W długim okresie ten podział nie jest dla nas dobry, w innych sprawach, takich jak dyscyplina budżetowa, konkurencyjność czy liberalizacja usług, powinniśmy jednoznacznie wspierać kraje Północy. Tym bardziej więc ważne jest to, gdzie Polska będzie w Unii za lat dziesięć. Nasze jednoznaczne stanowisko proeuropejskie, włącznie ze statusem członka stowarzyszonego, byłoby czynnikiem znacznie poprawiającym naszą pozycję w Europie, a w najbliższym czasie też pozycję negocjacyjną. W nadchodzących miesiącach jednym z elementów naszej strategii negocjacyjnej powinien być właśnie ten wątek. Stawia to bowiem Polskę nie tylko w pozycji kraju, który potrzebuje tych funduszy do rozwoju, ale przede wszystkim w niedługiej przyszłości ważnego partnera. Należy o tym pamiętać.
Jest mało prawdopodobnie, aby na kolejnym szczycie nie udało się zawrzeć porozumienia. Teraz tak naprawdę trwa poszukiwanie formuły, jaki kompromis pozwoliłby większości wrócić do domu, głosząc zwycięstwo. Widocznie na szycie główni rozgrywający uznali, że łatwiej będzie to osiągnąć, rozkładając całą tę dyskusję na dwa takty. Teraz musimy się po prostu do tego drugiego taktu dobrze przygotować.