Wejdźmy szybko do euro. Spokojnie, proszę się nie denerwować, wiem, że tam jest bałagan i na razie nie ma po co wchodzić. Ja proponuję, żeby wejść tam tylko w umysłach Polaków, na chwilę i w ściśle określonym celu.
Czyli byśmy myśleli w euro, gdy dyskutujemy o tym, o jakie sumy walczymy w kolejnym wieloletnim budżecie UE. Inaczej bałagan będzie nie tylko u nich, ale także u nas. Byliśmy tego świadkami w zeszłym tygodniu, gdy ponownie setki miliardów złotych zaczęły latać po Sejmie, tym razem jako interpretacja tego, ile dostaniemy czy powinniśmy dostać w latach 2014 – 2020.
Jak mówił bohater „Misia”, nie bądźmy peweksami i nie mylmy dwóch różnych systemów walutowych, a przez chwilę można się było wówczas poczuć peweksem. Sumy 300 czy 400 mld zł zapowiadane przez premiera, czy nawet 500 mld zł, o których mówił Jarosław Kaczyński, to efektowne plakaty nieoddające treści przedstawienia. Mieliśmy dostać 80 mld euro z polityki spójności, co dziś przy zapale do ostrych cięć ze strony największych płatników netto jest nierealne. Pytanie brzmi: jak dużo zostanie odcięte? Drugi składnik naszej części tortu to ok. 35 mld euro na politykę rolną (tu ryzyka raczej nie ma, bo obroni nas główny zwolennik dopłat – Francja).
To maksymalne kwoty, o jakie walczymy, i najprościej posługiwać się nimi. Ile wychodzi to na złote, każdy może sobie przemnożyć sam po bieżącym kursie. Chyba że kwoty podawane w złotych to element jakiejś wyrafinowanej dyplomatycznej gry toczonej wokół unijnego budżetu, którymi nasz rząd stara się osłonić faktyczne cele. Jednak nasze cele nie są szczególnie wyrafinowane: chcemy dostać jak najwięcej i na tym powinien skupić się rząd. Bo przeliczając potencjalne euro na złote, przypomina marzyciela, który wydaje miliony z lotto, zanim poszedł do kolektury i kupił los.