W kultowej powieści „Hotel Bertram” Agathy Christie gość, który podejmie decyzję o spędzeniu nocy w tym przybytku, ryzykuje, że pożegna się z całą gotówką, jaką ma przy sobie, a nawet z życiem.
Nie słyszałam wprawdzie, aby grasowała w naszym kraju jakaś szajka mordująca bezbronnych turystów, ale jeśli chodzi o łupienie ich z pieniędzy – owszem. Do niedawna biznes hotelarski był traktowany przez wielu właścicieli jako prosty sposób na obdarcie klientów z finansowej skóry. Za najpodlejszy pokój z wytartą wykładziną i szarą pościelą (w promocji: przyrządzona w mikrofalówce jajecznica na śniadanie plus karaluch) trzeba było zapłacić fortunę. Średnia cena noclegu przekracza u nas 270 zł, więc ktoś nas tu trochę naciąga. Ale na tym polega wolny rynek: towar jest wart tyle, ile klient zechce zapłacić. Jak podaż jest mała, amatorzy zaciskają zęby i odliczają banknoty. Jeśli zwiększa się podaż – klienci zaczynają przebierać i grymasić.
Po Euro 2012 zostało 12 tys. nowych miejsc noclegowych (w sumie 209 tys.), a obłożenie w całej branży nie sięga 40 proc. Zaczyna się więc ostra walka – hotele obniżają ceny i do noclegów dodają bonusy typu masaż ciała czy pobyt dla dziecka gratis. W tej wojnie nie będzie pardonu – część obiektów upadnie, inne będą musiały mocno schodzić z marży.
Ale inaczej niż w prawdziwej wojnie – zwycięzców będzie kilku. Po pierwsze i najbardziej oczywiste – wygrają polscy turyści, których będzie wreszcie stać na to, aby w weekend zapakować w samochód rodzinę i pojechać w jakieś przyjemne miejsce paręset kilometrów dalej, nie będąc zmuszonym przy tym do wzięcia kredytu.
By trzymać się literackich porównań – czytając amerykańskie powieści drogi, zawsze zazdrościłam ich bohaterom (oprócz kilku innych, rzecz jasna, rzeczy) tego, że po prostu jadą przed siebie, a nocleg w motelu traktują jak coś zwyczajnego, a nie ekstrawagancję. I kiedy teraz podziwiać piękno Polski ruszą zwabieni obniżką rodacy, zyska też cała branża. Obecnie w skali kraju na noclegi w hotelach decyduje się zaledwie 9 mln Polaków rocznie. To tyle samo, ile Austriaków, których jest czterokrotnie mniej niż nas. Jest więc szansa na trzydzieści parę milionów. Pod warunkiem że przy niższych cenach hotelowej usługi będziemy mieć do czynienia z wyższą jej jakością, a majstrowane w mikrofalówkach jajecznice odejdą w niebyt. Hotelarze muszą się starać co najmniej tak jak ta rodzinka z „Hotelu New Hampshire” Johna Irvinga. Inaczej grozi im historia Hotelu Lambert: ich biznes pójdzie w obce ręce, a oni zostaną z niczym.