Sytuacja wokół taryf no limit kojarzy mi się z wodą i szklanką. Chodzi o to naczynie, które jedni widzą w połowie pełne, a drudzy w połowie puste.
Dla optymistów taryfy no limit to dowód, że w dobie, kiedy firmy bardziej nastawiają się na kreowanie sztucznych potrzeb niż zaspokajanie rzeczywistych i starają się komplikować zasady świadczenia swoich usług, aby w tym gąszczu zagubił się klient, możliwy jest prosty i jednoznacznie korzystny dla klienta produkt. Bo konstrukcja taryfy no limit jest łatwa do rozszyfrowania dla każdego – taka usługa, taka cena. Nie trzeba się głowić, jak przy innych taryfach, czy lepiej jest więcej mówić, a mniej pisać i ściągać z internetu, czy może inne rozwiązanie będzie lepsze.
Same firmy telekomunikacyjne przyznają, że taryfa no limit jest dla nich w wielu przypadkach niekorzystna. Oczywiście, nie mówimy o stratach, tylko o spadku dochodów płynących od przedsiębiorców.
Dla pesymistów jednak to dowód, że nawet jeśli firmy wymyślą coś, co jest i tanie, i dobre, to zrobią wiele, aby taki produkt zepsuć. Przede wszystkim no limit nie jest promowany. Nie robi tego ani Play, ani tym bardziej konkurencja, na której fioletowy operator wymógł wprowadzenie tego rozwiązania. Wabikiem tych taryf posługują się jedynie sprzedawcy, którzy jednak nie oferują ich tym, którym się to będzie opłacić (czytaj – płacą wyższe rachunki), ale tym, którzy teraz płacą mniej. Jeżeli uda im się taka akcja sprzedażowa i ludzie zorientują się, że płacą więcej, to wkrótce no limit przestanie się cieszyć dobrą opinią i zainteresowaniem klientów. Będzie można go bez szkód wizerunkowych zlikwidować. Generalnie jednak no limit to kolejna odsłona rewolucji, którą na rynku telekomunikacyjnym wywołały wejście Playa i działania Urzędu Komunikacji Elektronicznej, a która doprowadziła do spadku cen połączeń.
Jak pokazuje zaś historia, po rewolucji nadchodziła kontrrewolucja. Nie zdziwiłbym się, gdyby operatorzy (z Playem włącznie) próbowali doprowadzić do wzrostu cen usług, tłumacząc to inwestycjami, cenami energii i wysokimi kosztami kredytów. W końcu dla nich szklanka jest pełna, kiedy klient płaci dużo za usługi. Tylko że jeśli przeholują z cenami, Polacy ograniczą rozmowy lub zaczną rezygnować z komórek. A wtedy okaże się, że w szklance nie było wody, tylko mleko, które właśnie się rozlało.