Im dłużej trwa poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce, tym trudniej się we wszystkich niuansach połapać. Na początku było jasne – Amerykanie stwierdzili, że mamy dużo gazu. Potem sprawy zaczęły się komplikować.
Nasi geolodzy przyznali, że gaz jest, ale mamy go znacznie mniej, niż sądzili Amerykanie. ExxonMobil w ogóle wypisał się z poszukiwania tego surowca w Polsce. Pozostałe firmy milczą jak zaklęte.
Gazowy sojusz, zawarty przez KGHM i firmy energetyczne z PGNiG, sugeruje, że gazu jest sporo. W końcu trudno uwierzyć, że poważne firmy wykładają 1,5 mld zł bez choćby minimum gwarancji, że te pieniądze im się zwrócą. Tylko nie rozumiem, dlaczego informacji o zawarciu sojuszu nie towarzyszy ogłoszenie choć części danych zebranych przez PGNiG o tym, ile gazu jest w polskiej ziemi.
Jeśli to informacja pozytywna – a 1,5 mld zł na to wskazuje – to miałaby dobry wpływ na wycenę spółek zaangażowanych w poszukiwania i dodatkowo poprawiłaby notowania Polski wśród inwestorów. W końcu własny gaz dla firm energetycznych oznaczałby możliwość szybkiego i stosunkowo taniego spełnienia wysokich unijnych wymagań ekologicznych.
W przypadku całego kraju zaś oznaczałby nie tylko energetyczną niezależność, lecz także szansę na poprawę bilansu płatniczego (koszty zakupu ropy i gazu powodują, że mamy ogromny deficyt w handlu z Rosją), a w przyszłości – na to, abyśmy się stali czymś w rodzaju Norwegii w środkowej Europie. No i łatwiej byłoby zbierać pieniądze na dalsze wiercenia.
Przyznaję, że nie jestem w stanie znaleźć sensownego powodu, dla którego wokół gazu zapadła taka cisza, choć płyną tam kolejne miliardy. Teza, że to z obawy przed nałożeniem zbyt dużego podatku na wydobycie gazu, nie trzyma się kupy, bo trudno mi uwierzyć w spisek firmy należącej do państwa przeciwko ministrowi finansów. Nie sądzę też, że to z powodu złych wyników badań, bo wtedy mielibyśmy ucieczkę nie jednej, ale wszystkich firm zagranicznych kopiących w Polsce. A skoro nie wiadomo, o co chodzi, musi iść o pieniądze – pytanie tylko czyje?