Euro 2012 pokazuje, że wielkie cele są najlepszym lekarstwem na nasze problemy. Jeśli jest określona linia mety, gdy działa presja czasu – przestajemy gadać, spinamy się i robimy
Mamy problem z mobilizacją i jesteśmy królami improwizacji. Tyle o sobie wiemy. Dlatego gdyby 18 kwietnia 2007 roku szef UEFA Michel Platini nie wyciągnął w walijskim Cardiff kartki z napisem „Polska – Ukraina”, nie mielibyśmy dziś autostrad, wyremontowanych dworców kolejowych i stadionów. Przecież same drogi budujemy od początku lat 90. Przykład Euro pokazuje, że hasło „nie chcem, ale muszem” najlepiej pasuje do naszego sposobu działania. Bo choć A2 z Warszawy do Łodzi została otwarta dwa dni przed rozpoczęciem imprezy, to jednak jeżdżą po niej samochody.
Mistrzostwa dały nam jeszcze jedną korzyść: pozwalają oderwać się od doraźności i skłaniają do perspektywicznego myślenia. Perspektywicznego przynajmniej jak na nasze standardy. W przypadku takich imprez musieliśmy tworzyć harmonogramy, rozpisywać przygotowania i pilnować ich wykonania z kilkuletnim wyprzedzeniem. Zaczęliśmy robić to, za czym nie przepadają politycy: planować coś poza horyzontem ich kadencji.
Czas na chwilę oddechu. Inżynierowie, robotnicy, menedżerowie zrobili swoje, wstęgi zostały przecięte, teraz nadchodzi czas jedenastu facetów w koszulkach z Orłem na piersi. Za nich trzymamy kciuki.
A potem musimy się zastanowić, jakie będzie nasze następne wielkie wyzwanie.