Dawno temu, w czasach, kiedy wrony budziły postrach, przeczytałem w „Młodym Techniku” opowiadanie. Nie pomnę ani tytułu, ani autora, ale treść zapamiętałem. Była to historia rodziny z przyszłości. Dorośli byli już mocno zadłużeni, a to na pralkę, a to na samochód, a to na telewizor. Jednak zepsuła się lodówka. Można było kupić supernowoczesne urządzenie, drogie – ale na kredyt. Mogło go wziąć jedynie dziecko, które jednak w przyszłości musiałoby pożyczkę odpracować. To oznaczałoby koniec jego marzeń i konieczność pracy w fabryce, w której zatrudnieni byli rodzice.
Wtedy sądziłem, że to science fiction, teraz wiem, że autor opisywał rzeczywistość. Wprawdzie nie ma jeszcze mowy o zaciąganiu przez osoby prywatne pożyczek, których spłata obarcza ich potomków, jednak ten system od dawna z powodzeniem stosują państwa. Zwykle, poza nielicznymi wyjątkami, rządy nie spłacają starych długów, tylko je „rolują” – a więc na pokrycie wcześniejszych zobowiązań zaciągają nowe pożyczki.
Na początku lat 90. głośno mówiło się o tym, jak musimy spłacać długi po Gierkowskich inwestycjach i jak obciąża to naszą słabą, postsocjalistyczną gospodarkę. Wtedy wydawało się, że gdyby nie inwestycje z lat 70. w kopalnie, huty czy komunikację, byłoby znacznie lepiej. Zwłaszcza że – jak się okazało – i kopalnie, i huty przynoszą straty.
Zadłużamy się, by inwestować w rozwój. Ale długi będą spłacać nasze dzieci
Teraz władze też zadłużają się na potęgę i oficjalnie również po to, aby kraj się rozwijał. Wprawdzie budowa hut i kopalń wyszła z mody, ale teraz inwestuje się w nowe stadiony, drogi i modernizację linii kolejowych.
Tylko że ja, zamiast cieszyć się z nadchodzących korzyści, zastanawiam się, czy moje córki powinny w przyszłości płacić za nasze autostrady, tak jak ja przez kilkanaście lat płaciłem za inwestycje Edwarda Gierka.
Na pierwszy rzut oka wygląda, że budowa Huty Katowice na kredyt nie była takim złym pomysłem. Inwestycja przez lata dała wielu tysiącom ludzi pracę, były gorsze i lepsze momenty, ale zakład nadal funkcjonuje.
Jednak z perspektywy lat widać, że byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy w latach 90. budowali nowe drogi za pieniądze, które pochłonęła spłata długów z PRL. Jeździlibyśmy teraz szybciej i bezpieczniej, a niektóre części kraju, będące obecnie praktycznie białymi plamami na mapach inwestycji, rozwijałyby się teraz szybciej i słynna fraza z piosenki Kazika „12 groszy” – „Toć roboty u nas ni ma i co ty na to powiesz” w wielu, zwłaszcza mniejszych miejscowościach, straciłaby na aktualności.
Można by te pieniądze wydać jeszcze inaczej – na rozwój sieci telefonicznej. Wprawdzie telefony stacjonarne tracą na znaczeniu, jednak po wymianie kabli na światłowody mielibyśmy znacznie lepiej rozwiniętą sieć internetową. Dla wielu Polaków dostęp do szybkiego łącza to nadal pieśń przyszłości. Pod tym względem znowu musimy gonić Europę, choć – na szczęście – zajmują się tym przede wszystkim firmy prywatne.
Teraz na kredyt budujemy autostrady. Żeby było jasne – uważam, że są potrzebne, jednak niepokoi mnie, że koszty znowu spadną na przyszłe pokolenie. A przecież wcale nie jest pewne, że będzie ono w stanie obsługiwać cały ten dług. Wbrew pozorom do bankructwa państwa wystarczy znacznie mniej niż 40 lat życia w dobrobycie na kredyt. Państwa azjatyckie pod koniec XX w. padały z powodu bańki na rynku nieruchomości i gwałtownych wahań na rynku walutowym.
Poza tym kto wie, może za 20 – 30 lat konieczna będzie budowa wałów chroniących nasz kraj przed występującym z brzegów Bałtykiem (jeśli spełnią się prognozy ekologów, że wskutek globalnego ocieplenia podniesie się poziom mórz) albo tworzenie zbiorników, w których magazynowana będzie woda pitna (inne prognozy mówią o stepowieniu ziemi). Tymczasem zamiast reagować na nowe wyzwania, nasi spadkobiercy będą musieli pokornie spłacić długi zaciągnięte przez nas.
I całkiem możliwe, że będą mieć o nas taką samą opinię, jak my o PRL – że zostawiliśmy ich bez pieniędzy, z długami i nieprzygotowanych do przyszłości.