To mogłaby być standardowa historia o tym, jak posłowie chcieli poprawić świat, a wyszło jak zawsze. Zgodnie z ustawą o kredycie konsumenckim banki już nie mogą w reklamach używać najniższego oprocentowania pożyczek, tylko takiego, na jakie rzeczywiście mogą liczyć klienci. Tak to wygląda w teorii.
W praktyce wartość tzw. przykładów reprezentatywnych jest żadna. To jedynie wyliczanka – że jeden bank spodziewa się, że udzieli kredytów średnio na 41 miesięcy, a inny – na 36, że pożyczka tu wyniesie ponad 40 tys., a tam – 3 tys., a oprocentowanie będzie takie lub takie. Oczywiście Kowalski nie ma gwarancji, że dostanie taki kredyt, jak w reklamie i tak oprocentowany. Właściwie może mieć pewność, że jego pożyczka będzie miała inne warunki – bo przecież rzadko się zdarza, aby prognozy się spełniały. Nadal więc trzeba obejść kilka banków, aby wybrać coś najlepszego dla siebie.
Jednak nie tylko w tej części ustawa szwankuje. Źródłem informacji dla klienta miał być formularz, na którym bank podawałby dane o wszystkich warunkach udzielenia pożyczki konkretnej osobie, z dokładnymi kosztami. Okazuje się, że część banków wprowadziła odpowiednie rozwiązania do kalkulatorów kredytowych. Inne zaś, owszem, taką informację dadzą, ale tuż przed podpisaniem umowy albo już po jej zawarciu. To oznacza, że klienci rzetelnych informacji nie dostaną.
Przyznam się, że trochę mnie zaskakuje postawa banków. To w końcu instytucje, które kreują się na najważniejsze w gospodarce. Cały ten biznes finansowy obrasta kolejnymi regulacjami, a bankowcy opowiadają, jak to się do nich stosują, bo przecież zaufanie klientów jest dla nich najważniejsze.
Tymczasem kiedy im się przepisy nie podobają, robią wszystko, aby ich uniknąć. Dlaczego? Okazuje się, że po to, aby móc się reklamować na takich samych zasadach jak producenci papieru toaletowego czy proszków do prania. I żeby móc traktować klientów niczym sprzedawcy używanych samochodów, o których rzeczywistym stanie można dowiedzieć się dopiero po zakupie.