W rok 2012 wchodzimy ze strachem przed zalewającą Europę drugą falą kryzysu, ale też z nadzieją, że Polska jej się nie podda i nadal pozostaniemy zieloną wyspą, z której tak się naśmiewaliśmy.
Oba rodzaje emocji są uzasadnione sytuacją. Nieuzasadnione natomiast są złudzenia, którymi karmi nas przy okazji znaczna część opozycji, a którym ulega także znaczna część władzy. Mogą nas one bowiem w najbliższej przyszłości słono kosztować.
Najgorsze z nich opiera się na przekonaniu, że skoro mamy własną walutę, to kłopoty Eurolandu dotyczą nas w ograniczonym stopniu. Czerpiemy z nich nawet profity – spowodowane kłopotami Europy osłabienie złotego wzmacnia polskich eksporterów i w ten sposób pomaga naszej gospodarce. Powinniśmy więc nie tylko zapomnieć o euro, lecz także z wielką powściągliwością angażować się w ratowanie tej waluty. A już w żadnym razie nie wyrywać się z kosztowną pożyczką dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego i nie podpisywać żadnych paktów ograniczających naszą suwerenność. Nasza chata z kraja. Złudzeniu temu ulega nawet, a w każdym razie chce sprawiać takie wrażenie, minister Rostowski. Robi to, mówiąc, że wprawdzie pakt zacieśniający gospodarczą współpracę krajów strefy euro i ograniczający ich rozbuchane zadłużanie się jest Europie bardzo potrzebny, ale Polska go nie podpisze. Bo przecież w strefie euro nie jesteśmy. Z naszej gospodarczej suwerenności nie oddamy nawet guzika. Pogląd, że być może korzystniej byłoby się nieco nią podzielić, może być potraktowany jako zdrada narodowa.
Warto jednak zastanowić się, jakie mogą być konsekwencje takiego stanowiska. Jeśli Euroland – co wcale nie jest wykluczone – zacznie się rozpadać, dramatyczne konsekwencje dotkną także nas. Z taniego złotego mogą się cieszyć eksporterzy, ale nieprzewidywalność kursu i jego huśtawka nie służą nikomu. Ani eksporterom, ani importerom, ani konsumentom, ani gospodarce. A tak by się właśnie stało. W otwartej gospodarce, jaką stała się nasza gospodarka, wartość waluty zależy nie tylko od jej fundamentów, lecz także od nastrojów inwestorów. Kiedy wpadają w panikę, sprzedają wszystkie papiery, także polskie, choć nie ma ku temu żadnych powodów „obiektywnych”. Już teraz wiadomo, że złoty jest wart więcej, niż odzwierciedla to jego kurs rynkowy. Łatwo jednak wyobrazić sobie, że histeria rynków może spowodować, iż za dolara płacić będziemy 4 czy nawet 5 zł. Ile wtedy będzie kosztować benzyna? Co z inflacją? Co z naszą gospodarczą suwerennością? Jak jej bronić przy takim kursie? Chyba tylko tak, jak robiono to w PRL – rezygnując z wymienialności złotego. Trudno to sobie już dzisiaj wyobrazić, ale warto przypomnieć. Ku przestrodze. I żeby uświadomić sobie, że nawet suwerennością warto czasem się nieco podzielić. Ważne, co zyskujemy w zamian.

Skoro mamy własną walutę, kłopoty euro nas nie dotyczą – to niebezpieczny sąd

Katalog złudzeń, z którymi zaczniemy nowy rok, jest, niestety, dłuższy. Kolejne polega na przekonaniu, że umowy śmieciowe, na których pracuje już co czwarty zatrudniony, to powrót do dziewiętnastowiecznego kapitalizmu. Że polscy przedsiębiorcy są bardziej pazerni niż w innych krajach, więc politycy powinni ich zmusić, żeby nas zatrudniali tylko na etatach. Albo przynajmniej „ozusować” umowy o dzieło. Bo przecież nie mają prawa odbierać ludziom bezpieczeństwa socjalnego. To wszystko prawda, tyle że poczucia bezpieczeństwa zadekretować się nie da. Łatwiej zapewni je swoim pracownikom firma, która jest w stanie konkurować na otwartym rynku innowacyjnością swoich produktów, jakością, globalną marką. Tymczasem większość polskich firm ciągle próbuje konkurować tylko niższymi kosztami pracy. Umowa śmieciowa jest od etatu tańsza. Zadekretowanie, że należy proponować tylko etaty, szybciej zmiecie firmę z rynku, niż spowoduje pożądany wzrost poczucia bezpieczeństwa jej pracowników.
Złudzenia są przyjemniejsze niż naga prawda. Dlatego trudno się z nimi rozstać. Więc politycy, zamiast podejmować trudne decyzje, wolą karmić nas złudzeniami. Konsekwencje mogą być jednak o wiele bardziej dramatyczne niż poświąteczna niestrawność.