- Przywódcy największych partii politycznych zamiast konkretnych recept na walkę z kryzysem proponują wyborcom rozwiązania problemów marginalnych dla polskiej gospodarki - pisze Marcin Piasecki.

Szanowni państwo. Tym sposobem, niemal dokładnie w trzecią rocznicę jego eskalacji, szczęśliwie dotarliśmy do końca kryzysu. Co prawda jeszcze dzisiaj i w dniach najbliższych mogą wystąpić pewne perturbacje – być może ktoś będzie sądził, że strefa euro naprawdę jest na progu rozpadu, że światowej gospodarce istotnie grozi ostre hamowanie, a giełdy i rynek walutowy jeszcze sobie poszaleją.

Nic z tego. Mamy koniec kryzysu. Przynajmniej w ten sposób można zrozumieć to, co politycy największych partii politycznych opowiadali w piątek i sobotę. Zaczęło się w Krynicy od PiS i dyskusji podatkowej. Uff, byłem, widziałem, jak olbrzymie zainteresowanie publiczności po parunastu minutach wyparowało bez śladu. Można podejrzewać, że dosyć wymagające krynickie audytorium oczekiwało na przykład ogłoszenia jakiejś strategii fiskalnej na mniej różowe czasy i dla polskiej gospodarki, i dla finansów publicznych na całym świecie, kiedy zaufanie rynków do stanu kasy kolejnych państw sypie się jak domek z kart.

Zamiast tego mieliśmy uporządkowanie przepisów dotyczących CIT i PIT, nowe formularze i rozmowę o ulgach. Czyli to, o czym rozmawiać warto zawsze (no, może oprócz ulg), także w czasach mało nerwowych. Problem w tym, że czasy mamy wyjątkowo niespokojne. Chyba że rzeczywiście politycy są pewni, iż kryzys przejdzie bokiem, i pozwalają sobie na ten komfort, by poświęcić czas, energię i kreatywność na poprawianie VAT.

Jakoś to będzie

Takie myślenie musi wynikać z przekonania, że w ciągu tych trzech kryzysowych lat do wyborców nie dotarło nic, ale to zupełnie nic. Że ludzie nie boją się utraty pracy, że nie mają własnego biznesu, dla którego zachwianie koniunktury może być rzeczą trudną, że nie posiadają oszczędności poutykanych w funduszach inwestycyjnych i obligacjach, wreszcie że kredyt walutowy jest zjawiskiem u nas nieznanym. Więcej, mogę podejrzewać, że przynajmniej do części polskiej opinii publicznej dotarły informacje, iż rozrzutność państwa staje się mniej popularna w Europie i na świecie. Ostatnich parę lat jednak trochę wyedukowało nasze społeczeństwo. Pojawia się pytanie, czy stara wyborcza metoda obiecywania gruszek na wierzbie zachowa dotychczasowy stopień skuteczności.

Oczywiście lepiej byłoby, gdyby politycy wykazali odwagę i zadeklarowali narodowi: mamy konkretną receptę na spowolnienie gospodarcze i remont finansów publicznych. Tylko że jedyna sensowna propozycja oznacza cięcia wydatków, a to podczas kampanii wyborczej jest już określeniem zakazanym. W związku z tym mamy do czynienia z dwiema taktykami. Jedną typowo polską i jedną absurdalną. Pierwsza sprowadza się do utrzymywania, że jakoś to będzie. Gospodarka nie siądzie, bezrobocie nie skoczy, a w finansach publicznych bardzo powoli będzie następowała jakaś poprawa.

Ciekawsza jest taktyka numer 2, która jest w stanie wbić w osłupienie ludzi dysponujących pewną dozą zdrowego rozsądku. I tutaj kłania się drugie polityczne wydarzenie ostatnich dni, czyli konwencja Platformy Obywatelskiej. Otóż usłyszeliśmy na niej między innymi o planach zniesienia obowiązku wypełniania formularzy PIT. Będzie to za nas robił urząd skarbowy – ten, jeżeli chodzi o podatki, obsłuży nas zdalnie i całkowicie.

Absurd. Po pierwsze po co? Albo o czymś nie wiem, albo obowiązek osobistego wypełniania PIT nie jest palącym problemem ekonomicznym i społecznym w tym kraju. Po drugie zniesienie tego obowiązku wygeneruje konieczność poniesienia dużych wydatków, m.in. na systemy informatyczne. Po trzecie jest ono niesłychanie trudne do przeprowadzenia z prawnego i organizacyjnego punktu widzenia. W tym kraju niespecjalnie udają się rzeczy mniejszego kalibru, jak chociażby odejście od NIP. Tego likwidowanego właśnie numeru w ciągu ostatnich dwóch tygodni różne organy administracji zażądały od niżej podpisanego cztery razy. Życzę powodzenia.

Marzenia ściętej głowy

Konwencja PO potrafiła zaskoczyć także innym pomysłem, jakim jest odpowiedź na powszechne protesty kierowców, którzy muszą nosić prawo jazdy i dowód rejestracyjny przy sobie. Otóż organy administracji staną się tak sprawne, a policja tak dobrze wyposażona, że wszystko zidentyfikują, a dokumentów kierowca nie będzie musiał ze sobą targać. Cóż, autorom tego pomysłu zalecam kilka wizyt w różnych wydziałach komunikacji. Widać dawno tam nie byli, a już samo to wystarczy, by stwierdzić, że od realizacji takiego projektu dzielą nas wieki.

Tego rodzaju pomyślątka – bo nawet nie pomysły – są jakimś ubarwieniem kampanii wyborczej. Przyznam jednak, że wolałbym starcie zasadniczych racji silnych przywódców partii politycznych, jak zarządzać krajem podczas kryzysu. Z ograniczoną dawka populizmu. Marzenie ściętej głowy? Niestety. Tak jak przekonanie, że cięższe czasy już mijają.