- Gdy w prasie międzynarodowej czyta się wypowiedzi czołowych polityków z największych nawet krajów zachodnich, można naprawdę zacząć drapać się w potylicę. Populizm i socjalizm tchnie z nich nieprzyjemnym, choć znanym, zapaszkiem. Pomieszany do tego z ekonomicznym infantylizmem - pisze Jan Winiecki.
Zacznijmy od potęgi światowej nr 1. Nie tak dawno pisałem o badaniach nad skutecznymi (czyli trwałymi) próbami zrównoważenia budżetu państwa. Z ponad stu takich przypadków prof. A. Alesina i dr S. Ardagna wyciągnęli wnioski, że próby kończyły się sukcesem, gdy program reform składał się w 85 proc. z cięć wydatków i w 15 proc. ze zmian podatków (bynajmniej nie zawsze podwyżek!).
Ale prezydent Obama podróżuje po Stanach i oskarża opozycję, że nie zgadza się na podatki dla „milionerów i miliarderów”. Oczywiście, można kalkulować, że tradycyjna zawiść wobec bogatszych okaże się skuteczniejsza w zdobyciu poparcia w przyszłorocznych wyborach niż sensowna polityka ekonomiczna, ale jest to tandeciarstwo polityczne. Tym bardziej że owi „milionerzy i miliarderzy” według projektu administracji Obamy obejmują osoby o dochodzie od 200 tys. dolarów, czyli nierzadko nawet np. małych i średnich przedsiębiorców. I dziwić się tutaj, że przedsiębiorcy nie chcą inwestować i zatrudniać więcej pracowników, skoro nie tylko koniunktura jest słaba, ale jeszcze grożą im wyższe podatki!
Dodatkowym fałszem takiego populistycznego tandeciarstwa jest pomijanie przez Obamę (w skrócie: obamijanie) tego, że w USA od wielu lat 20 proc. podatników o najwyższych dochodach wpłaca ponad 80 proc. wszystkich dochodów Skarbu Państwa z podatków federalnych (przede wszystkim PIT). I nie jest to wyjątkiem. W Niemczech 25 proc. takich podatników wpłaca ponad 75 proc. sumy dochodów niemieckiego fiskusa. Sam wiem coś o tym, bo ucząc przez 10 lat w Niemczech, płaciłem PIT według stawki 52 proc. + 7,5 proc. podatku na byłe NRD, czyli razem 59,5 proc.! I bynajmniej nie byłem – wykładając na państwowej uczelni – milionerem, a tym bardziej miliarderem!
Warto zastanowić się (także amerykańskim politykom i politykom innych krajów), ile jeszcze można „wydoić” z lepiej zarabiających, zanim zrezygnują z tworzenia bogactwa i wyjadą lub zaczną na miejscu unikać uciążliwych podatków, przede wszystkim, ale nie tylko, zmniejszając skalę wysiłku w tworzeniu bogactwa. Egalitaryzm nie wyszedł nikomu, chyba że bokiem.
Te komentarze adresuję do naszych domowych socjalistów i populistów, którzy, jak np. prowadzący socjalistyczną krucjatę redaktor Jacek Żakowski, powołując się na prezydenta Obamę, wywierają presję na nasz rząd, by podnosił podatki. Ja rozumiem, że zwolennicy egalitaryzmu, jak wspomniany dziennikarz, idealizują egalitaryzm. Chciałbym jednak ostrzec, że pójście proponowaną drogą może rzeczywiście doprowadzić do zrównania nas z Ameryką pod jednym tylko względem, mianowicie tempa wzrostu gospodarczego. Myślę, że redaktor Żakowski też przyzna, że nie jest to rodzaj egalitaryzmu, który dobrze służyłby Polsce i Polakom.
Przy okazji, obaj panowie – Obama i Żakowski – powołują się ostatnio na autentycznego tym razem miliardera, który zamiast rozdać swoje pieniądze samemu, nawołuje do podniesienia podatków... innym. Dlaczego innym? Ano dlatego, że zarobki Warrena Buffetta, opłacane według stawek PIT (35 proc.), stanowią kroplę w morzu jego dochodów. Ogromna większość to dochody kapitałowe opłacane według znacznie niższej stawki dla dywidend i zysków kapitałowych (15 proc.). Tego ostatniego podatku nie powinno być w ogóle, gdyż te pieniądze już raz zostały opodatkowane jako dochód. Niestety, tak rozumowano ostatnio u sąsiadów (na Słowacji); nie w USA i nie u nas...