Prywatyzacje pracownicze sprawdzają się w małych spółkach, których nikt już nie chce kupić. LOT, którym interesuje się jego załoga, do nich nie należy
Mimo lansowania przez Ministerstwo Gospodarki prywatyzacji menedżersko-pracowniczej nikt się do niej nie garnie. A jeśli już, to z głową pełną marzeń, tyle że banki niechętnie pożyczają pieniądze marzycielom.
W przewidywanym jeszcze na ten rok przetargu na zakup udziałów LOT-u obok takich linii lotniczych jak Lufthansa może pojawić się ktoś zupełnie nieoczekiwany. To zawiązana właśnie spółka pracownicza LOT Air, której siedziba znajduje się w biurowcu przewoźnika w pokoju jednego ze związków zawodowych.
To musi być szok dla ministra skarbu Aleksandra Grada, który nie ukrywał, że najlepsza byłaby zagraniczna linia lotnicza. Dałaby w końcu potrzebny kapitał, większe możliwości rozwoju siatki połączeń i umożliwiła tańsze, wspólne zakupy sprzętu. Wpisuje się to w nieuniknioną konsolidację linii lotniczych na podatnym na wahania cen paliw, ekstremalnie trudnym rynku, gdzie średniakom samotnie działać nie sposób. Albo więc sytuacja firmy jest tak dramatyczna, że tylko pracownicy mogą ją uratować, bo nikt inny nie chce, więc oni gotowi są podjąć się tej misji, albo nie wiedzą, co czynią. Bo kto związkowcom da kredyt? Co mogą zaoferować firmie? Na pewno dobre chęci i spokój społeczny. Ale niewiele więcej.
LOT zawsze słynął z silnych związków zawodowych o dużych oczekiwaniach płacowych. Może więc myślą tak: gdyby udało się przejąć firmę załodze, to hulaj dusza, piekła nie ma. Zły zarząd nie będzie już blokował podwyżek i urlopów regeneracyjnych. A firma rozkwitnie, bo pracownicy, czując, że są właścicielami, dadzą przecież z siebie wszystko. Zamiast płacić zagranicznym konsultantom, o kierunkach połączeń będą decydować pracownicy, którzy przecież wiedzą najlepiej, co się opłaca. Samoloty będą latały jeszcze szybciej i jeszcze wyżej.
Tego typu nadzieje podsyca Ministerstwo Gospodarki, którego szef Waldemar Pawlak nie ukrywa fascynacji ideą prywatyzacji menedżersko-pracowniczej. Oto pracownicy, „posiadając udziały, mieliby możliwość pełniejszego i bardziej twórczego uczestniczenia w procesach gospodarczych kraju”. Do końca tego roku zaplanowano wydanie aż 3 mld zł na wspieranie tego typu uwłaszczeń. Pracownicy mogą liczyć na gwarancje BGK sięgające 30 mln euro.
Ministerstwo Gospodarki powołuje się na udane przykłady takich operacji za granicą, ale wśród nich prawie nie ma tak dużych firm jak LOT. Wyjątkiem jest np. hiszpański Mondragon, rodzaj spółdzielni będącej własnością hipermarketów, stacji benzynowych czy biur podróży. Prywatyzacja pracownicza sprawdza się tylko w przypadku małych firm lub takich, których nikt inny nie chce. A LOT ma nadzieję, że ktoś jednak będzie chciał. W Polsce z powodzeniem załoga przejęła Strzegomskie Zakłady Mechaniczne Zremb czy Fabrykę Aparatury Elektromedycznej Famed Łódź, czy Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych.
Pracownicy chcą też przejąć duże Zakłady Azotowe Puławy. Ale to już jest kęs, którym można się udławić. Każdy musiałby wyłożyć od razu po blisko 250 tys. zł. Chyba że resort skarbu rozłożyłby płatności, jak pracownicy chcą, na wiele lat. Ale to już nie jest w jego interesie. I szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy i w interesie całego społeczeństwa jest takie kredytowanie załogi.
Chyba że mają najlepszą wizję rozwoju i oferują takie warunki, jak inni inwestorzy. Niestety, często podstawowym celem jest zachowanie miejsc pracy. A to za mało. Dlatego lansowanie na siłę tego typu rozwiązań w imię ideologii „upowszechniania własności”, do czego zmierza Ministerstwo Gospodarki, to nie najlepszy pomysł. Pracownicy i tak dostają do 15 proc. sprzedawanych firm. Wprowadzanie dodatkowych preferencji, by mogli przejąć kontrolę nad zakładami, pachnie już socjalizmem.