Zarobki prezesa Enei w zwykłych okolicznościach nie stanowiłyby łakomego kąska dla dziennikarzy. Ani one najwyższe na tle menedżmentu dużych firm w Polsce, ani specjalnie kontrowersyjne, skoro zgodziła się na nie rada nadzorcza, a akcjonariusze nie protestują.
Tylko że to, co przedstawiłem powyżej, dotyczyłoby Enei jako spółki prywatnej. A tak nie jest, w dodatku państwo od jakiegoś czasu nie potrafi poznańskiej firmy sprzedać. To rodzi całkowicie chore konsekwencje.
Problem nie leży nawet w ustawie kominowej. Ta jedynie dokłada kolejne piętro do tego absurdu. Rzecz w tym, że nawet bez kominówki o wyborze szefów potężnych firm i o ich zarobkach decydują urzędnicy i politycy. Oczywiście można się bronić, że przecież często to spółki obecne na giełdzie, częściowo posiadające prywatnych akcjonariuszy, a każda z nich ma radę nadzorczą, która decyduje o sprawach personalnych. Przypomnę zatem, że nie tak dawno temu został opracowany model nominacji do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa przez Radę Gospodarczą przy premierze. Stwarzał szansę na niezależność tychże rad. I co? Utknął w Sejmie.
To jeden z wielu dowodów na banalną prawdę, że politycy bronią swych wpływów w firmach jak mogą. I będą to robić. A wobec swoich protegowanych menedżerów przymkną oko na próby obejścia kominówki. Nie ma to wiele wspólnego z troską o skuteczne prowadzenie biznesu. Oczywiście zupełnie pomija też kwestię dotyczącą kompetencji tego czy innego prezesa. A jego zarobków nie wycenia już nikt – ani rynek, ani akcjonariusze. Tylko ktoś siedzący za biurkiem w rządowych gmachach.