Prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej Anna Streżyńska nieraz dała nam dowód swojej pogardy dla przedsiębiorczości i postępu. Firmy telekomunikacyjne jeszcze nie wylizały ran po systemie asymetrii, gdzie państwo narzuca preferencyjne stawki wybranym sieciom komórkowym, a już muszą się zmierzyć z nowym problemem. Ze społecznym, czyli darmowym internetem.
Zgodnie z zasadą, że jak coś brzmi nieprawdopodobnie dobrze, to pewnie ani nie jest dobre, ani prawdopodobne, pomysł darmowego dostępu do sieci nie tylko zagraża prywatnym firmom, lecz także rozwojowi internetu. Prezes Streżyńska wydaje gminom zgody na budowanie hotspotów – społecznej sieci internetu z pieniędzy UE i własnych podatników.
Sam termin hot (gorące) nijak ma się do rzeczywistego potencjału darmowego internetu. Bo łącza będą słabe, przepustowość mikra. Chłodne będą te punkty. Ale na tyle ciepłe, żeby przekonać wiele osób do zrezygnowania z zakupu internetu o wysokiej przepustowości. Argument, że społeczny internet ma docierać tam, gdzie żyją wykluczeni, pozbawieni sieci, oznacza, że wykluczeni będą skazani na niskiej jakości internet. Tani, ale wolny. Raz nauczeni korzystania z sieci za darmo nie będą szukali lepszych światowych rozwiązań, a firmy nie będą zainteresowane inwestycjami.
Darmowe sieci istnieją w wielu krajach. W Estonii czy Finlandii rząd kupuje usługi od prywatnych firm. Hurtowe ceny negocjowane przez państwo pozwalają obniżyć cenę, ale utrzymać wysoką jakość. W Polsce to gminy mają być operatorem. Budując własną infrastrukturę, dublując biurokrację.
Gminy z pieniędzy podatników wydają już gazety, które tylko dobrze piszą o władzy i niszczą niezależnych prywatnych wydawców. To mogą też mieć swój internet. Ograniczony technicznie i kontrolowany merytorycznie. Arbitralnie będzie decydować, z kim możemy się kontaktować. Z gminą owszem, ale z bankami czy portalem społecznościowym już nie. A co ze stronami wrogimi władzom gminy? Te pewnie też nie będą w społecznym interesie.