Wzrost gospodarczy wyspa zawdzięcza temu, że nie obniżyła podatku CIT i przyciągnęła do siebie zagraniczne firmy, a nie temu, że kupiła za kilkadziesiąt miliardów euro kilka miesięcy spokoju
Zadłużona po uszy grupa PIIGS stoi w miejscu i nie rokuje dobrze na przyszłość. Co więcej, jak podaje Reuters, po Grecji jest kolejny chętny do powtórzenia bailoutu – Portugalia.
Jedynym wyjątkiem, zaznaczmy od razu: nierzucającym na kolana, jest Irlandia. Jej PKB w I kwartale 2011 r. wzrósł o 1,3 proc. w porównaniu z ostatnim kwartałem 2010 r. Wzrost ten był zasługą zagranicznych koncernów z siedzibą w Irlandii. Potwierdza to spadek o 4,3 proc. produktu narodowego brutto, który nie uwzględnia wpływu działalności firm zagranicznych na tworzenie dochodu narodowego. Rząd irlandzki oświadczył, że minimalny optymizm jest efektem rosnącego eksportu. A analitycy cytowani przez liberalny „Wall Street Journal” komentują jednoznacznie: przede wszystkim za sprawą udanej obrony niskiej stawki CIT. To właśnie magiczne 12,5 proc. CIT przyciągnęło do Irlandii koncerny farmaceutyczne i IT, które teraz pomagają jej wyjść z tarapatów.
W rozmowach o warunkach spłaty bailoutu Berlin i Paryż naciskały, by Irlandczycy podnieśli stawkę i przestali kreować się na superkonkurencyjnych. Fiskalne zakusy motoru niemiecko-francuskiego krytykował wówczas „Spiegel”, który wyliczył, że podniesienie irlandzkiego CIT zapewni państwu lata stagnacji i wpędzi w spiralę zadłużenia. Dziś okazuje się, że obrona CIT była sensowna. Nawet o wiele bardziej niż sam plan bailoutu.
Opisując przypadek irlandzki, nie sposób dodać kilku zastrzeżeń. Podatkowe sprzyjanie przedsiębiorcom jest najbardziej skuteczne w małych gospodarkach. Dokładnie takich jak Irlandia czy np. Estonia. Wcale nie jest powiedziane, czy podobny wpływ na wzrost gospodarczy odnotowano by w przypadku Hiszpanii czy Grecji, gdyby tam zdecydowano się na niski CIT. Irlandia to również przypadek gospodarki, jak na standardy w strefie euro, nieprzeregulowanej. Dalej: związki zawodowe nie odgrywają w niej takiej roli jak na południu – w Grecji czy Portugalii. Nie ma koterii zawodowych zamulających rynek swoimi przywilejami. Nie można również porównywać słynących z omijania fiskusa szerokim łukiem Greków z zasadniczo skłonnymi dokładać się do budżetu przedsiębiorcami z wyspy.
Niezależnie jednak od tych wszystkich różnic po raz pierwszy od długiego czasu z bailoutowanych gospodarek popłynął pozytywny sygnał. I to nie sygnał o kupieniu za kilkadziesiąt miliardów euro kilku miesięcy spokoju, tylko wyrażona w liczbach nadzieja na powrót do trwałego wzrostu. Bo to nie miliardy z bailoutu są lekiem na zadłużeniową chorobę strefy euro. One są jedynie opiatem uśmierzającym ból. Lekiem są dające pracę firmy, napędzający konsumpcję pracownicy tych firm (jak powiedział po podaniu danych o PKB minister finansów Irlandii Michael Noonan: „teraz ludzie muszą znów zacząć chodzić do sklepów i wydawać”) i mądre regulacje pozwalające tym firmom w czasach zarazy żyć.