Kiedy Stany Zjednoczone otrzymały żółtą kartkę za brak perspektyw obniżenia narastającego zadłużenia, a Grecja jest coraz bliższa restrukturyzacji długu, w Polsce pojawia się coraz więcej pomysłów na dodatkowe wydatki. W ostatnim tygodniu nastąpił wysyp takich propozycji i nie sposób ich nazwać bezpiecznymi dla finansów publicznych. A to dopiero początek kampanii wyborczej. Strach pomyśleć, co będzie dalej.
Zacznijmy od akcyzy na paliwo. Ceny benzyny na stacjach są rekordowe, przekraczają 5,30 zł za litr. Jak wiadomo, jest to pochodna wzrostu cen ropy na rynkach światowych. Możemy wpływać na nią poprzez kurs walutowy albo zmianę stawki akcyzy. Dla przypomnienia z 5,20 zł ceny benzyny podatki (akcyza, VAT, opłata paliwowa) stanowią ok. 2,7 zł, ok. 2 zł to koszt surowca, a 50 gr to marża dystrybutora i producenta. Gdyby obniżyć akcyzę o 20 gr, to spadek dochodów budżetowych z tego tytułu wyniósłby 2 miliardy zł, czyli mniej więcej czwartą część „oszczędności” uzyskanych z obniżki składki do OFE. W tak trudnej i napiętej sytuacji budżetowej jak obecna, w okresie kiedy proponuje się przycięcie inwestycji samorządowych, aby ograniczyć ich negatywny wkład do wyniku sektora finansów publicznych, obniżanie nagle dochodów o 2 miliardy zł byłoby niezrozumiałe. Zdziwiłbym się, gdyby zgodził się na to minister finansów. Ale trzeba przyznać, że niejedno mnie ostatnio zadziwiło.
Najbardziej zaskoczyła mnie jednak zeszłowtorkowa decyzja rządu o podniesieniu płacy minimalnej od 2012 roku do 1500 złotych z obecnych 1386 zł. To niemała podwyżka, bo o ponad 8 proc. Ta decyzja może mieć dwojakie konsekwencje. Po pierwsze jest wskazówką, jaka skala podwyżek płac jest w ogóle do pomyślenia. Na pierwszy rzut oka zależność pomiędzy płacą minimalną a średnią nie jest oczywista, niemniej w okresie, kiedy znacznie wzrosła inflacja i coraz bardziej zasadne są obawy o nasilenie się presji płacowej, sygnał ze strony rządu jest dolewaniem oliwy do ognia. Została bowiem zapowiedziana podwyżka w określonej skali, która będzie wzorcem dla wielu przedsiębiorstw, szczególnie państwowych. A w obecnej sytuacji nadmierny wzrost płac byłby zabójczy dla polskiej gospodarki, gdyż nie wynikałby ze wzrostu wydajności, a z surowcowego wzrostu kosztów, co uderzyłoby w przedsiębiorstwa podwójnie. Wzrost płacy minimalnej to też problem dla regionów, w których stawki płac są znacznie niższe niż w metropoliach. Przy tak wysokim zróżnicowaniu regionalnym utrzymywanie jednej, wspólnej dla całego kraju płacy minimalnej mija się ze zdrowym rozsądkiem, na który ostatnio często się powoływano. Drugi ważny aspekt ma charakter fiskalny. Wzrost płacy minimalnej generuje bowiem wzrost wydatków w wielu dziedzinach, w których są one indeksowane wysokością płacy minimalnej. Koszt fiskalny zapowiedzianej przez rząd podwyżki szacować można na kilkaset milionów złotych.
Trzecim pomysłem, który się ostatnio pojawił, było przekierowanie jednego lub dwóch miliardów złotych na aktywne formy walki z bezrobociem. Brzmi to atrakcyjnie, rzeczywistość jest jednak bardziej brutalna. Doświadczenia światowe, ale też i polskie wskazują na to, że aktywne formy przeciwdziałania bezrobociu są nieskuteczne. Ich moc sprawcza działa wyłącznie w okresie wydawania tych środków. Po ich wygaśnięciu bezrobocie znowu rośnie. Nauka ekonomii jest nauką wyboru. W tym wypadku wybór dotyczy tego, czy dokonać przesunięcia miliardów złotych na aktywne formy, czy też obniżyć o tę samą kwotę deficyt budżetowy, a tym samym dług. W krótkim okresie, np. w okresie wyborów, opłaca się dokonać wyboru pierwszego, bo w okresie wydatkowania tych pieniędzy bezrobocie zapewne spadnie. Jednak po ich wygaśnięciu znów wzrośnie, a rachunek trzeba będzie zapłacić. Innymi słowy mamy dylemat pomiędzy krótkotrwałą kosztowną poprawą na rynku pracy a mniejszym deficytem i długiem w dłuższym okresie, co zwiększa stabilność polskiej gospodarki, a tym samym poprawia jej perspektywy. No cóż, odwieczny dylemat przedwyborczy... Tyle że wszystkie razem dość kosztowne dla gospodarki. Bo rachunki przyjdą po wyborach.