Pomysł z ekspresowym tempem prac nad budżetem nie jest zły. Już teraz mamy przedsmak erupcji populizmu, na przykład drożyźnianego, do jakiej może dojść podczas kampanii wyborczej. Ale to tylko przedsmak, jeszcze względnie spokojnie można pracować nad budżetem, jeszcze niepewny koalicjant nie nabrał wyborczego wiatru w żagle.
W dodatku druga połowa roku to okres polskiej prezydencji, gabinet Tuska będzie miał na karku jeszcze inne zadania niż batalie wyborcze i boksowanie się o budżet.
Dlatego rządowi zależy na czasie. Wiedzą o tym związkowcy reprezentujący pracowników budżetówki, którzy chcą na tym coś ugrać. Co więcej, mają instrumenty pozwalające spowolnić prace nad ustawą. Oczywiście rząd może wyjść z założenia, że lepiej przynajmniej w części spełnić ich żądania, a potem mieć święty spokój podczas kampanii. Per saldo może się to okazać bardziej korzystne dla kasy państwa niż budżet klecony podczas rozgrzanych do czerwoności emocji wyborczych.
Tyle że będzie to stało w niejakiej sprzeczności z deklaracjami zbijania deficytu, poprawy wskaźników i zamrożenia wzrostu płac. Czyli obietnicami, które na razie uznały za wiarygodne Unia i rynki finansowe. Gabinetowi Tuska trudno będzie jednocześnie zadowolić tych, którym zależy na uzdrowieniu finansów publicznych, a to też spora część elektoratu PO, związkowców, a w dodatku trzymać się ekspresowego kalendarza.
Pośpiech ma swoją cenę. Jaką zdecyduje się zapłacić rząd?