W prywatyzacji doszliśmy do takiego momentu, że bardziej interesujące od projektów przeprowadzanych względnie sprawnie i szybko są te, które się ślimaczą. W przypadku tych pierwszych chodzi o ściągnięcie z rynku pieniędzy i zachowanie kontroli nad spółkami. Można na to psioczyć, taka taktyka może się nie podobać, ale przynajmniej jest jasna.
Natomiast bardziej ciekawie wygląda sprawa w przypadku spółek energetycznych czy Lotosu. Względnie prosta jest sytuacja PGE, gdyż budowa narodowego czempiona z Energą utknęła w sądzie antymonopolowym. Ale o co chodzi w przypadku takiej Enei, poniekąd też Lotosu? Będzie prywatyzacja czy nie? Na jakich zasadach? I oczywiście – jaki inwestor wchodzi w grę?
Nad tymi pytaniami resort skarbu mozoli się od miesięcy, zwłaszcza w przypadku Enei, gdzie początkowo względnie prosty tryb wyboru kupca został maksymalnie zagmatwany. Ale jest jeszcze jedno, co dotyczy wszystkich ślimaczących się transakcji. Otóż niezależnie od starań poszczególnych zarządów niepewność prywatyzacyjnych losów wprowadza w tych firmach stan dryfu i tymczasowości. Na to nie ma siły, taka jest natura – i ludzka, i biznesu. Im dłużej trwa poczucie zawieszenia, tym gorzej wpływa na budowanie wartości tych firm. Rozumiem, że skarb szuka najlepszych ofert i najlepszych strategii dla firm, których jest właścicielem. Żeby wygrywać, trzeba dryblować. Tylko że czasem można się zakiwać na śmierć.