W zeszłym tygodniu Europejski Bank Centralny znów musiał kupować dług portugalski. To prawdopodobnie kwestia tygodni, kiedy Portugalia będzie zmuszona poprosić o pomoc finansową z Europejskiego Funduszu Stabilności. EBC kupuje obligacje Portugalii po to, aby nieufność inwestorów nie przeniosła się na sąsiada, czyli na Hiszpanię. Ale Europa nie może sobie pozwolić, żeby co kilka tygodni EBC interweniował w celu zapewnienia inwestorów o bezpieczeństwie systemu finansowego Europy. Podobnie jak Grecja czy Irlandia, Portugalia nie będzie w stanie spłacić swego obecnego zadłużenia. A niepewność co do jej przyszłości przenosi się na nasz region.
Dzisiaj rynek finansowy wyjątkowo nerwowo reaguje na sygnały wskazujące na problemy fiskalne jakiegoś kraju. Wyczulenie inwestorów jest naturalne – prawdopodobieństwo restrukturyzacji długu oznaczać będzie dla zaangażowanych w papiery danego kraju ryzyko utraty znacznej części zainwestowanych pieniędzy. Jednocześnie inwestorzy poszukują takich miejsc, gdzie można uzyskać wyższą stopę zwrotu niż na papierach amerykańskich czy niemieckich. Poszukują więc lokalizacji, gdzie relatywnie wysoka stopa zwrotu będzie połączona z perspektywą malejącego ryzyka. Takimi papierami były jeszcze do niedawna obligacje portugalskie czy irlandzkie. Rynek brał pod uwagę, że inwestowanie w nie wiąże się z większym ryzykiem, w związku z czym rentowność emitowanych przez te państwa obligacji była wyższa niż w Niemczech. Jednocześnie większość inwestorów, niestety zachęcanych przez polityków europejskich, wierzyła, że krajom tym nie grozi bankructwo. Politycy zapewne sami w to wierzyli. Ale rynek w dłuższym okresie właściwie i na zimno ocenia prawdopodobieństwo realizacji takich zapewnień. Dług Grecji ani Irlandii nie ma szans zostać przez te kraje spłacony, nawet przy umiarkowanie optymistycznych założeniach. Tak więc zapewnienia polityków bez realnych działań mało znaczą.
Inwestorzy poszukują miejsc, w których jest oferowana relatywnie wysoka stopa zwrotu przy małym lub też malejącym ryzyku. Na tle strefy euro czy USA taką pozycję zajęły w ostatnim roku rynki wschodzące. Większość tych krajów osiąga imponujące tempo wzrostu, ich sytuacja fiskalna jest znacznie lepsza niż w Europie, a perspektywy wzrostu na kilka najbliższych lat niezłe. Po drugiej stronie równania znajduje się FED, pompujący w gospodarkę pieniądze, które gdzieś trzeba lokować. Stąd napływ w ostatnich miesiącach kapitału na rynki wschodzące i na rynki surowcowe. Wysokie ceny surowców nie mogą być tłumaczone wyłącznie silnym wzrostem azjatyckim i suszą w Rosji. W istotnej części winę za dzisiejsze ceny ponosi FED, używający prasy drukarskiej. Dodatkowo trend wyznaczany przez FED wspiera niepewność panującą w strefie euro. Ale nierównowaga nie będzie trwać wiecznie. Wysokie ceny surowców i żywności hamują wzrost gospodarczy w krajach rozwijających się, zarówno poprzez wyższe koszty produkcji, jak i przez podwyżki stóp procentowych. Te z kolei w krótkim okresie będą prowadzić do wzrostu wartości walut wschodzących wobec euro czy dolara, osłabiając konkurencyjność eksportową rynków wschodzących. Relatywna poprawa sytuacji gospodarczej w USA czy decyzje w strefie euro mogą zwiększyć atrakcyjność stabilnych gospodarek. Pierwsze oznaki tego procesu obserwowaliśmy ostatnio. Jeśli będzie narastał, kwestie fiskalne mogą mieć kluczowe znaczenie w decyzjach inwestorów.
Napływ kapitału na polski rynek akcji i obligacji w zeszłym roku był spory. Od początku 2010 r. do stycznia br. udział inwestorów zagranicznych w polskich obligacjach zwiększył się z 78 mld zł do 124 mld zł. Na rynku akcji napływ ten był znacznie większy. Odpływ części tych pieniędzy byłby bolesny. A wizerunek naszego kraju, choć wciąż dobry na tle Europy, jest mniej atrakcyjny niż kilka miesięcy temu. Na razie pozostaje nam trzymać kciuki za Portugalię.