Choć zadłużenie samorządów rośnie z roku na rok o 40 proc., to nadal jest to zaledwie 7 proc. długu finansów publicznych. Zbyt mocne przykręcanie śruby gminom może zaszkodzić gospodarce.
Minister finansów usiłuje rozbroić minę, jaką są rosnące długi samorządów, za pomocą uderzenia młotkiem. I to najlepiej z zaskoczenia.
W samorządach popłoch, gorączkowe analizy i przekleństwa. Minister Jacek Rostowski, który jeszcze jesienią tylko groził palcem, teraz przeszedł od słów do czynów, i od początku tego roku samorządy muszą wliczać do długu obok kredytów i obligacji także zobowiązania wynikające z umów o partnerstwie publiczno-prywatnym, leasingu i umów z odroczonym terminem płatności. Zmiana przepisów nastąpiła nagle.
Mało tego. Rostowski przymierza się do wymuszenia cięć w deficytach. Mówi się, że w 2012 roku mogłyby one wynosić maksymalnie 4 proc. dochodów, a potem co roku wartość ta musiałaby się zmniejszać o 1 pkt proc. Nietrudno zgadnąć, że konsekwencje takiego rygoru dla rozpędzonych inwestycji samorządów byłyby dramatyczne. Najbardziej zadłużone gminy musiałyby gwałtownie zmniejszyć wydatki. A więc koniec z nowymi drogami, mostami, szkołami.
Gminne inwestycje prowadzone są w dużej mierze za pieniądze unijne, ale do tego potrzeba wkładu własnego. I stąd głównie wzrost długu. W większości przypadków nie jest więc to życie na kredyt, podnoszenie pensji i stawianie pomników. Co prawda, jak podkreśla resort finansów, zobowiązania rosną niesłychanie szybko, z roku na rok są o 40 proc. wyższe, to wciąż stanowią tylko 7 proc. długu finansów publicznych. Zadłużenie samorządów w pierwszym półroczu 2010 r. przekroczyło 41 mld zł, co odpowiada 25 proc. ich rocznych dochodów. A więc do konstytucyjnego progu 60 proc. jeszcze daleko. W dodatku próg ten jest w Polsce relatywnie niski. Berlin miał nawet zadłużenie na poziomie 120 proc. Dług polskich samorządów nie wydaje się więc groźny dla finansów publicznych.
Skąd więc nerwowe ruchy ministra finansów? To trochę jak w powiedzeniu „Kowal zawinił, Cygana powiesili”. Nie byłoby problemu, gdyby budżet centralny tak mocno się nie zadłużył. A skoro w jednym miejscu się popuszcza, w drugim trzeba śrubę przykręcić.
W jednym zgadzam się z ministrem Rostowskim. Trzeba walczyć z groźnym zjawiskiem ukrywania długu poprzez zadłużanie spółek komunalnych, korzystania z leasingu, a nawet skomplikowanych instrumentów finansowych, których nie powstydziłaby się znana ze statystycznych kombinacji Grecja. Dotyczy to zwłaszcza największych miast, które w większości zbliżają się już do progu 60 proc. W Poznaniu zobowiązania spółek komunalnych (780 mln zł) są znacznie większe niż magistratu. Niestety, w tej mierze zły przykład idzie z góry. Rząd zasłynął już z wypychania wydatków, np. drogowych, poza budżet do rozmaitych funduszy.
Jest jeszcze inny problem. Dochody samorządów często się kurczą, co utrudni im obsługę zadłużenia. Dzieje się tak, gdyż mają udział w podatkach PIT, a te w ostatnich latach zostały obniżone. Rząd obciążył też gminy podwyżkami dla nauczycieli.
W tej sytuacji trudno się dziwić zdenerwowaniu samorządowców. Ucierpi też cała gospodarka, dla której po obcięciu inwestycji centralnych wydatki w regionach są ostatnim pracującym pełną parą silnikiem. Szczególnie powinno jednak niepokoić to, że rząd podnosi rękę na autonomię samorządów. Akurat świetnie się one sprawdziły, co nie zawsze można powiedzieć o władzy centralnej.