Przymus zakładania przez partie fundacji politycznych (pierwsze czytanie w Sejmie) nie jest zły, ale może się okazać dla tych partii zgubny. Skoro przeznaczana na fundację ma być jedna czwarta dotacji, to znaczy, że będą to, na polskie warunki, bardzo zamożne fundacje. Ich cel jest określony bardzo ogólnikowo: podnoszenie poziomu debaty publicznej, zwiększanie frekwencji i wspieranie demokracji. Wszystko znakomicie, tylko skuteczność działania tych fundacji będzie dla partii politycznych bardzo poważną próbą, bowiem trzeba te cele jakoś zrealizować, a co najmniej podjąć próbę realizacji. To są pieniądze budżetowe, z których partie będą znacznie bardziej surowo przez opinię publiczną rozliczane niż fundacje, które żyją z pieniędzy, które same zdobyły.
Pierwszy problem polega na tym, że już obecnie działa, przyjmując podobne zadania, wiele fundacji w Polsce. Część bardzo dobrze, część tak sobie, część fatalnie. Nie jest to bowiem proste. Proste jest organizowanie paneli, do udziału w których zachęci się lub niemal siłą namówi kilka znanych postaci, każdy powie coś przez dziesięć minut, potem trochę podyskutują i pójdą domu, podobnie jak widzowie, tyle że nikt nie będzie ani trochę mądrzejszy. Gdybym korzystał z zaproszeń, to mógłbym w takich zgromadzeniach uczestniczyć kilka razy dziennie. Przyjąłem jednak zasadę, że na panele tego typu po prostu nie chodzę. Ponadto gdybym policzył inicjatywy, które miały zmierzać do podniesienia poziomu debaty publicznej w Polsce, i to inicjatywy wszczynane przez całkiem poważnych ludzi, to bym na pewno lekko doliczył się pięćdziesiątki. Z żadnej nic nie wynikło. We wszystkich mieli uczestniczyć mniej więcej ci sami ludzie, bo ludzi fachowych i umiejętnych, a zarazem w miarę znanych, jest w zakresie życia publicznego w Polsce niewielu, a jeszcze mniej, jeżeli dodać konieczny wymóg braku wyraźnego politycznego zaangażowania.
Z kolei fundacje i think tanki, które działają bardzo dobrze, mogłyby z powodzeniem zastąpić fundacje polityczne, gdyby tylko dysponowały większymi pieniędzmi. Wiedza przez nie zdobywana, liczba publikacji powszechnie udostępnianych są doprawdy imponujące. Nie wypada wymieniać po imieniu, ale powstaje pytanie, dlaczego obecnie i w ostatnich dwudziestu latach władze rządowe minimalnie tylko lub wcale nie korzystały z ich dorobku. Widać wiedzy eksperckiej, która powstaje zupełnie niezależnie od potrzeba politycznych, nie potrzebowały, Dlaczego teraz miałyby potrzebować? Nie ma jasności. W Polsce – inaczej niż w wielu krajach, gdzie istnieją silne fundacje polityczne (Niemcy) lub fundacje bliższe tej lub innej partii politycznej, chociaż przez nią nie finansowane, jak w Stanach Zjednoczonych – z możliwości niezależnych ekspertów nie tylko się nie korzysta, ale nawet się nie zleca im żadnych zadań, bo przecież i tak politycy wiedzą lepiej.
Po drugie, fundacje polityczne, jeżeli nie będą tylko zbędnym mnożeniem bytów oraz marnowaniem pieniędzy na wspieranie ludzi bliskich danej partii, którzy napiszą ekspertyzy, jakich z góry oczekiwano, muszą znaleźć ekspertów całkowicie niezależnych i kompetentnych. Nie jest z tym najlepiej. Większość tak zwanych autorytetów z zakresu nauk politycznych, społecznych czy psychologii społecznej już od dawna występuje w życiu publicznym i często jest albo znudzona, albo nie wierzy już w skutki swoich badań i przemyśleń. Inni pracują dla siebie i uważają, całkiem słusznie, że w dzisiejszej Polsce inne zajęcia nie mają dużego sensu, uczestniczyli już w tylu zbiorowych przedsięwzięciach, że im się po prostu znudziły.
Powstaje zatem pytanie, skąd fundacje polityczne wezmą dobrych pracowników i specjalistów. Naturalnie jest trochę zdolnych młodych ludzi, ale nie wszyscy spośród nich ani nawet nie większość nadają się do zupełnie samodzielnej pracy. A poza tym młodzi ludzie nie są jeszcze cyniczni i chcieliby widzieć jakieś rezultaty swoich przemyśleń i badań. Szybko więc się zniechęcą, jeżeli takowych zabraknie. A zatem fundacje polityczne to pomysł dobry, ale stanowiący wielkie wyzwanie dla partii politycznych.