Po raz pierwszy od powołania wspólnej waluty dyskutuje się na poważnie o ryzyku jej rozpadu. Dzisiaj euro jest na ostrzejszym zakręcie niż pół roku temu, kiedy uruchamiano fundusz stabilizacyjny dla Grecji.
Obecnie widać, jak tymczasowe i nieskuteczne były podejmowane kilka miesięcy temu decyzje. Nie chodzi tylko o to, czy przeznaczone wtedy kwoty na ratowanie pogrążonych w kryzysie krajów były wystarczające, ale przede wszystkim o to, że tamte decyzje odkładały jedynie problemy w czasie, zamiast je rozwiązywać.
Tak zwane kraje peryferyjne strefy euro mają problemy strukturalne, a co za tym idzie ich gospodarki są niekonkurencyjne. Na to nakłada się wysoki dług publiczny, którego prawdopodobieństwo spłaty w całości jest dziś niskie. Odwlekanie reform, czy też udawanie, że nie są one aż tak potrzebne, problem wyłącznie spotęgowało. Jednak kluczową kwestią jest brak strategii działania. Dzisiaj widać, że kraje strefy euro nie mają opracowanej i przedyskutowanej strategii wyjścia z kryzysu wypłacalności jednego z członków strefy. Tak długo jak problem dotyczy jednego małego kraju, kraje członkowskie są w stanie dość szybko wysupłać ze swoich portfeli sumę wystarczającą do pokrycia jego potrzeb finansowych na kilka lat. Ale jeśli problemy dotyczą większego państwa, to kwoty, które znajdują się w portfelach bogatych krajów członkowskich, mogą nie wystarczyć na poratowanie przyjaciela w tarapatach. Dziś widać, że nikt w Europie, ani wcześniej, ani tak naprawdę ostatnio takiego wariantu poważnie nie przeanalizował. Pomysł, aby papiery zagrożonych krajów skupował Europejski Bank Centralny, można było kilka miesięcy temu tłumaczyć potrzebą chwili. Jednak w żadnym wypadku nie może być to działanie systemowe i musi budzić poważny niepokój. Przede wszystkim dlatego, że EBC nie jest od ratowania zadłużonych krajów, ma się zajmować stabilnością wspólnej waluty. EBC co prawda podkreśla, że ściąga nadmiarowe pieniądze z rynku, czyli w żargonie ekonomicznym je sterylizuje, ale już sam fakt, że EBC ma inny cel niż tylko stabilność cen, podważa jego wiarygodność. A na wiarygodności lub jej braku społeczeństwa budują swoje oczekiwania inflacyjne. Kolejną istotną kwestią jest problem decyzyjności w EU. Mamy de facto trzy ośrodki władzy. Przewodniczący Komisji Europejskiej Barroso, prezydent UE Rampuy i superduet decyzyjny Merkel – Sarkozy. Dwie pierwsze instytucje, które starają się wypracować spójne rozwiązanie dla wszystkich krajów, dowiadują się, że tak naprawdę już za nich zadecydowano na spotkaniu Merkel – Sarkozy. Pół biedy, gdyby prezentowane przez nich koncepcje były spójne. Niestety są one kompromisem pomiędzy dwoma skrajnymi podejściami, unii transferów i unii samowystarczalnych państw. Takie kompromisy najczęściej nie prowadzą do sensownych rozwiązań.
Strach przed rozpadem euro może w końcu pomóc w znalezieniu sensownej drogi wyjścia z tej sytuacji. Rynki finansowe już nie wierzą europejskim politykom. Nie reagują już na przyznawanie kolejnych transz pomocy. Zresztą pozyskiwaniu kolejnych funduszy na ratowanie Hiszpanii sprzeciwiają się Niemcy. Dzisiaj liderzy europejscy muszą podjąć decyzje o odroczeniu spłat długu zaciągniętego przez pozostałe kraje znajdujące się w kłopotach. Strach przed rozpadem euro dotyczy nie tylko krajów peryferyjnych, ale również największych krajów strefy. To one de facto korzystają najwięcej na wspólnej walucie. Niemcy dzięki wspólnej walucie stały się w ciągu dziesięciu lat największym eksporterem na świecie. Ponad 40% swojego eksportu wysyłają do krajów strefy euro. Gdyby dziś zamiast euro wprowadzić waluty lokalne, największa aprecjacja miałaby miejsce w przypadku marki niemieckiej. Niemcy straciłyby w ciągu chwili całą swoją konkurencyjność, odzyskałyby ją natomiast kraje przeżywające dziś problemy. Paradoksalnie to Niemcy najbardziej skorzystały na wspólnej walucie i powinny zrobić wszystko, aby ten wielki projekt europejski uratować. Aby to zrobić, potrzebne są trudne i zdecydowane decyzje, a nie zgniłe kompromisy odkładające problemy w czasie.