Do decydentów nie dociera, że inwestycje infrastrukturalne są jednym z motorów napędowych całej gospodarki. Trzeba budować teraz, bo koszty są dużo niższe. Za kilka lat znowu będzie drogo
Polityka: im taniej, tym lepiej, może być zgubna, szczególnie w dziedzinie infrastruktury. Życie dostarcza niemal codziennie kolejnych przykładów absurdalnych oszczędności. Kolej kończy właśnie przetarg na dostawę szybkich pociągów klasy Pendolino, które mogłyby wozić pasażerów z prędkością nawet do 250 km/h.
Problem w tym, że w przetargu położono nacisk na cenę i zwycięska oferta zakłada dostarczenie pociągów bez „wychylnego pudła” (dzięki niemu m.in. nie muszą zwalniać na zakrętach), czyli znacznie wolniejszych niż te Pendolino, które jeżdżą w Europie. Czyni to opiewający na 430 mln zł (20 składów) wydatek bezsensownym, bo za taką kwotę można kupić znacznie więcej zwykłych pociągów z lokomotywą o zbliżonych parametrach. Oszczędzenie 10 proc. sumy dzięki zakupowi zubożonej wersji Pendolino odbije się kolei czkawką – nie przyciągnie nowych klientów. Nie zazdroszczę szefom przewoźnika. Każde rozwiązanie będzie teraz złe. Albo ostatecznie kupią kosztowny gadżet, taki zegarek z jedną wskazówką, albo znów unieważnią przetarg i na kolejne lata możemy zapomnieć o szybkich połączeniach kolejowych w Polsce. W latach 90. PKP wybrały już dostawcę Pendolino, ale unieważniły przetarg. Okazało się, że przeprowadzono go nieprawidłowo i – drobiazg – kolej nie miała pieniędzy.
Zejdźmy pod ziemię. W ramach oszczędności budowana właśnie druga linia metra w Warszawie pozbawiona będzie odpowiedniej liczby przejść podziemnych i wyjść. Nie będzie nawet łatwego, bezpośredniego połączenia z linią numer jeden. Ciśnie mi się na usta pytanie: A może zaoszczędzić jeszcze bardziej i budować stacje w ogóle bez wejść i wyjść?
Od dawna nie jestem w stanie pojąć, dlaczego zamiast wielkiej, zaplanowanej już w latach 90. sieci autostrad budujemy w dużej mierze tzw. trasy ekspresowe. Np. między Wrocławiem a Poznaniem albo Warszawą a Kielcami i Krakowem. Owszem można trochę zaoszczędzić, bo pasy mogą być węższe o 25 cm, a nachylenia o 4 pkt proc. (jakby to miało jakieś znaczenie w kraju tak nizinnym jak Polska). Tylko że kiedyś ruch wzrośnie i trzeba będzie wszystko przebudowywać na pełnowartościowe autostrady.
Trzeba przyznać, że rząd przyspieszył budowę dróg i zwiększył wydatki na ten cel. Niestety, przyciśnięty deficytem i kosmicznym długiem zaczyna spuszczać z tonu. I oszczędzać. Zgodnie z ustawą budżetową na 2010 r. wydatki na nowe drogi miały w 2011 r. wynieść 38,6 mld zł, a w roku 2012 – 33,3 mld zł. Najpewniej zostaną jednak ograniczone o 8 – 10 mld zł w skali roku. W 2013 roku wyniosą ledwie 7 mld zł, bo już będzie po Euro 2012.
Do decydentów nie dociera, że podobnie jak w przypadku Pendolino to tylko pozorne oszczędności. Pieniądze publiczne na inwestycje w infrastrukturę są jednym z motorów napędowych gospodarki. Co ważniejsze, budując za kilka lat, zapłacimy znacznie więcej, bo wróci koniunktura i ceny pójdą w górę. Teraz koszty są nawet o połowę niższe, bo kryzys przycisnął firmy budowlane w całej Europie. Ale który z polityków będzie się przejmował odległą przyszłością. Liczy się to, że po przycięciu wydatków na drogi nikt nie przyjdzie pod Sejm protestować. Minister finansów może się więc cieszyć, że w łatwy sposób zaoszczędzi miliardy. A więc cieszcie się, panowie, cieszcie. Jak w starym dowcipie: „Zdyszany człowiek wpada do domu kolegi. Jest zmęczony, ale uradowany. – Z czego się cieszysz? – Zaoszczędziłem 3 zł.
– W jaki sposób? – Zamiast kupić bilet, biegłem za autobusem. – Ale frajer z ciebie. Mogłeś biec za taksówką”.