Taktyka jazdy na gapę już raz się sprawdziła. I – oddajmy sprawiedliwość – nie okazała się taktyką złą. Mizerne działania antykryzysowe rządu sprzed kilkudziesięciu miesięcy i tak zostały przykryte siłą polskiej gospodarki, która rozwijała się mimo dominującego w Europie spowolnienia.
A gabinet Donalda Tuska potrafił powstrzymać się przed pompowaniem publicznych pieniędzy, by wspomóc hamujący wzrost. I chwała mu za to.
Teraz mamy część drugą jazdy na gapę. Komisja Europejska co prawda ciągle wierzy w siłę polskiej gospodarki i zapowiada jej solidny wzrost, ale przestaje ufać w dobrą kondycję naszych finansów publicznych. Rada Monitorująca „DGP” mówi o tym bardziej dosadnie: ten rząd nie ma chęci do reform, a to się może skończyć po prostu źle.
Jazda na gapę na przełomie 2010 i 2011 roku jest skrajnie niebezpieczna. Owszem, można liczyć na wzrost może nawet wyższy, niż szacuje Bruksela. Można poprawiać stan finansów publicznych zabiegami księgowymi, jak to się dzieje w przypadku OFE. Ale czy bez realnych oszczędności zdążymy przed nożycami 55 proc. progu ostrożnościowego? Czy przekonywająco spadnie deficyt budżetowy? Wreszcie – czy utrzymamy zaufanie rynków do polskich obligacji?
Sęk w tym, że na bardziej zdecydowane działania gabinetu Tuska nie ma specjalnie co liczyć. Raczej będziemy mieli zabawę pod hasłem „jakoś to będzie”. A przyczyna tego barku zdecydowania bierze się z zupełnie innego kalendarza niż kalendarz gospodarczy. Już za rok wybory.