Było bankructwo inwestora, nie było pomocnych regulacji prawnych i ikona polskiej motoryzacji pada
Dziś, na początku listopada 2010 r., los FSO na Żeraniu wydaje się przesądzony. Kończy się licencja na wytwarzanie chevroletów, pracownicy dostają wypowiedzenia. Owszem, pojawiają się informacje o zainteresowaniu inwestorów, na przykład z Chin, ale konkretów brak. Jesteśmy więc świadkami upadku jednej z ikon polskiej motoryzacji, która po kilkudziesięciu latach istnienia odchodzi w niebyt.
Czy tak musiało być? Niestety, mimo gigantycznych wysiłków szefów fabryki od co najmniej kilku lat taki czarny scenariusz był bardzo prawdopodobny. Fabrykę spotkało po kolei kilka nieszczęść, które prowadziły do jej powolnego więdnięcia.
Po pierwsze inwestor. Jeszcze w latach 90., po dłuższym okresie najróżniejszych perturbacji, wydawało się, że FSO wygrała los na loterii w postaci Daewoo. Koreańska potęga zapowiadająca efektowną ekspansję na całym świecie okazała się jednak kolosem na glinianych nogach i bankrutując, zostawiła FSO w zasadzie samej sobie. Czy możliwy był inny inwestor? Można pewnie przytoczyć setki argumentów, że nie, że nikt inny FSO się nie interesował. Tylko z drugiej strony trzeba pamiętać o tym, że Czechom ze Skodą jakoś się udało, podobnie jak, by przywołać czasy nam bliższe, Rumunom z Dacią.
I tak mamy kolejny gwoźdź do trumny warszawskiej fabryki. Chodzi o działania państwa. Sprawa jest delikatna, bo łatwo narazić się na zarzut protekcjonizmu, którego nawiasem mówiąc, na przykład Francuzi w odniesieniu do swojego przemysłu motoryzacyjnego się nie boją. W Polsce jednak państwo branży motoryzacyjnej nie pomaga niemalże z zasady. I nie chodzi tu o pompowanie publicznych pieniędzy w fabryki, ale o takie regulacje prawne, który pozwoliłyby temu przemysłowi sprawnie funkcjonować. Przypomnijmy chociażby nieustannie powtarzane postulaty o zatamowanie strumienia płynących do Polski starych samochodów. Są ciągle aktualne. Z takimi problemami mogą sobie poradzić wielkie koncerny, fabryka występująca w pojedynkę jak FSO – już nie.
I jeszcze jeden problem, choć pewnie nieostatni. Miasto Warszawa doprowadziło do tego, że FSO musiała płacić ponad 20 milionów złotych rocznie za użytkowanie wieczyste swoich terenów, czego nie była w stanie udźwignąć. Nie twierdzę, że lokalizacja fabryki była najszczęśliwsza. Ale może wypadało dać firmie szansę na przykład na przeniesienie zakładów? A tak zostaną po niej tylko grunty.