Wicepremier Waldemar Pawlak ma rację: spready to problem. Banki, przeliczając sobie kurs waluty według własnego widzimisię, oskubują klientów. Ściągają gigantyczne pieniądze, traktują spready jak żyłę złota, a do tego nie ma żadnej sankcji, by im tego zabronić. To skandal!
Wicepremier szykuje więc bat na banki, by ukrócić wolnoamerykankę w spreadach. I tu pojawia się problem: branży finansowej grozi kolejna regulacja po serii obostrzeń przygotowywanych przez nadzór finansowy. Jak tak dalej pójdzie, w finansach na każdy pomysł będzie trzeba mieć zgodę wszystkich ministrów po kolei. Administracja traktuje klientów banków jak dzieci, które wzięły kredyt, nie zdając sobie sprawy z ryzyka. A przecież chyba tak nie jest? Pożyczka we frankach czy w euro to hazard niewiele mniejszy niż gra w pokera.
Do tego można z góry założyć, że banki – pozbawione krociowych zysków ze spreadów – zechcą je sobie zrekompensować. Za chwilę może się okazać, że spready są przejrzyste jak łza, ale wystrzeliły w górę ceny przelewów i opłat za konta. Za uregulowanie sytuacji osób spłacających kredyty zapłacą wszyscy klienci, także ci, którzy nie mają żadnych pożyczek.
Nie do końca jasne są intencje Waldemara Pawlaka. Owszem, całkiem możliwe, że chodzi mu tylko o dobro klientów, ale dlaczego pomysł zgłasza on, czyli Ministerstwo Gospodarki, a nie na przykład KNF? Wygląda na to, że ta aktywność resortu może mieć związek z rozkręcającym się sezonem wyborów, w którym troska o zadłużonych Polaków jest wysoko punktowana w sondażach.
Politykom może się to opłacić, natomiast coraz bardziej krępowana gospodarka w końcu tego nie wytrzyma.