Znam człowieka, który jeszcze przed upadkiem komuny powiedział sobie, że nigdy nie pójdzie pracować do kogoś. Przez lata imał się różnych zawodów, ale zawsze był to własny biznes. Czasem przynosił pieniądze, czasem straty. Czasem wiązał się z dużym ryzykiem, bo na utrzymaniu miał sporą rodzinę. Często ze stresem, czy starczy na życie. Ale nigdy nie żałował swojego wyboru. Powtarzał, że musi czuć się wolny.
Nierzadko ta wolność na swoim jest pozorna. Człowiek staje się niewolnikiem terminów płacenia składek ZUS czy podatku VAT. Krępujących wolność przepisów i nieprzychylnych urzędników. Państwo traktuje go bardziej podejrzliwie niż każdego z zastępu pracowników najemnych. A jednak przemy do tej, choćby namiastki, niezależności.
Może to nasz genetyczny romantyzm? Kiedyś mobilizował do powstańczego zrywu, teraz do przedsiębiorczości. Jeśli tak jest, to w tyle zostaje tylko państwo. Choć chyba jest nadzieja. Jeden ważny kandydat na prezydenta mówi o powrocie do ustawy ministra Wilczka. Drugi – że najważniejsze to nie przeszkadzać przedsiębiorcom. Trzymamy za słowo.