Stuknęła nam dekada, odkąd światem wstrząsnął kryzys 2008 r. A my żyjemy trochę jak po kryzysie kubańskim 56 lat temu.
Tytułem przypomnienia: kubański kryzys atomowy rozegrał się w 1962 r. Przez połowę października dwa atomowe supermocarstwa wzajemnie szachowały się atakiem nuklearnym. Rozmieszczone na Kubie radzieckie pociski celowały w nieodległe Stany Zjednoczone, a amerykańskie głowice wymierzone były w kierunku demoludów z baz w Wielkiej Brytanii, we Włoszech i w Turcji. Ostatecznie prezydent Kennedy i I sekretarz Chruszczow zawarli porozumienie. Świat odetchnął z ulgą. Mogło się przecież skończyć katastrofą o niespotykanej dotąd skali, której skutki trudno było nawet oszacować. A jednak dobrze wiemy, co wydarzyło się później. Stanąwszy na krawędzi zagłady, świat postanowił wykonać… skok do przodu. Zbrojenia atomowe bynajmniej nie ustały, wręcz podkręcono im tempo. Ryzyko konfliktu zamiast zmaleć – rosło przez dwa kolejne dziesięciolecia.
Zdaniem historyka gospodarczego Adama Tooze’a bardzo podobnie jest dziś. Naukowiec z nowojorskiego Uniwersytetu Columbia opublikował właśnie książkę pod tytułem „Crashed” („Rozbici”), z wymownym podtytułem: „Jak dekada kryzysu finansowego zmieniła świat?”. Pokazuje w niej, że choć bezpośrednie niebezpieczeństwo dezintegracji globalnego systemu bankowego zostało po upadku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. dość szybko zażegnane, to wnioski nie zostały wyciągnięte. Zachód nie skręcił jakoś w zasadniczo innym kierunku. Jedyne, co zdołał z siebie wygenerować, to gdzieniegdzie delikatna kosmetyka systemu, a w gruncie rzeczy… jeszcze więcej tego samego.
Popatrzmy na system finansowy. Czy stał się on mniej oligopolistyczny? Czy duzi zostali zmuszeni do podzielenia się bogactwem i wpływami? Nie bardzo. Tu i ówdzie trochę im przycięto, ale bez zasadniczej zmiany logiki finansjalizacji. Co gorsza – od 2008 r. w siłę urośli nowi monopoliści ze słynnej grupy GAFA (Google, Amazon, Facebook i Apple). I kto wie, czy ich wpływy nie są dziś nawet większe niż banku inwestycyjnego JP Morgan i innych przed kryzysem 2008 r.
Co się w takim razie zmieniło? Można powiedzieć, że opadły maski. Wcześniej faktyczna siła i potęga sektora finansowego oraz czołowych korporacji skrywała się jakoś za parawanem globalizacji. A zaklinacze rzeczywistości uspokajali opinię publiczną zapewnieniami, że „to dobrze, iż panują nam rynki, bo nie musimy się już aż tak bardzo martwić, kto będzie nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych” (wypowiedź Alana Greenspana, wieloletniego szefa amerykańskiego banku centralnego). Albo że „globalizacja jest jak pogoda. Nie ma sensu o niej dyskutować. Wszyscy wiedzą przecież, że po lecie przychodzi jesień. I nad czym się tu zastanawiać” (parafraza słynnych słów premiera Wielkiej Brytanii Tony’ego Blaira wygłoszonych w 2005 r.).
Magazyn DGP 26.10 / Dziennik Gazeta Prawna
Po roku 2008 r. zobaczyliśmy jednak, co się za tym kryje. Można powiedzieć, że to wtedy do debaty o polityce i gospodarce wrócił nieco zapomniany termin „potęga”. Jesteś potężnym graczem? Nieważne – państwem, klasą społeczną czy grupą interesu. Twoje przetrwanie w tym świecie zależy od twojej „potęgi”. Jeśli jesteś słaby (jak na przykład Grecja albo klasa pracownicza w wielu krajach), to na ciebie przerzucony zostanie rachunek za kryzys. Uzasadnienie zawsze się znajdzie. Jesteś mocny? Masz pole manewru potrzebne do robienia takiej polityki, która pozwoli ci się wykaraskać (Niemcy po 2008 r. albo najpotężniejsze banki i korporacje).
Smutna to lekcja – pokazuje Tooze – a zarazem mocna. A jeśli popatrzymy na sprawę od tej strony, to zjawiska takie, jak Trump, brexit i wiele wiele innych, nabiorą nowej, jaskrawej wyrazistości.