To historia jak z filmu. Są w niej konstruktor i koncerny, którym jego wynalazek się nie podoba. I happy end. Aż trudno uwierzyć, że zdarzyło się to na wschodzie Polski, tuż przy granicy z Białorusią
Historia rozegrała się we wsi Kodeń w Lubelskiem. Przed kilkoma tygodniami została tu uruchomiona pierwsza na świecie elektrownia wiatrowa pionowego obrotu nowego typu. Nie ma tu klasycznych wirników i łopat, zamiast nich są kolumny zbudowane zgodnie z pomysłem Waldemara Piskorza oraz jego synów Ireneusza i Tomasza. Piskorz zaczął prace nad elektrownią w 2007 r. – Jestem inżynierem i kwestie wykorzystania naturalnych źródeł do produkcji energii interesowały mnie od lat. Ale impulsem do opracowania tej metody było to, że raz zabrakło prądu w prowadzonym przeze mnie zakładzie recyklingu. Wizję miałem od dawna, potrzebny był impuls – opowiada nam Piskorz.
Ta jego metoda to konstrukcja, w skład której wchodzi wieża składająca się z trzech kolumn i zamontowanych w nich turbin. Kolumny mają w sumie 30 m wysokości i osiągają 0,5 MW mocy. Do ich uruchomienia wystarcza już wiatr o prędkości 0,7 m/s, zaś pełną wydajność osiągają przy wietrze wiejącym 6–7 m/s. Dla porównania tradycyjne elektrownie wiatrowe potrzebują do rozruchu wiatru o prędkości 12 m/s, zaś wydajność 1 MW są w stanie osiągnąć przy wirniku o średnicy ok. 50 m. Przy bardzo silnym wietrze, rzędu 90 km/h, takie turbiny trzeba wyłączać, by wiatr nie połamał ich łopat. Pionowe wieże z Kodnia mogą, jak zapewniają ich twórcy, produkować energię nawet przy podmuchach o prędkości powyżej 200 km/h. Na dodatek pracują cicho, nie powodują drgań i nie wytwarzają groźnych dla zwierząt ultradźwięków. Wszystko brzmi fenomenalnie.
Wygenerowany przez pionową elektrownię prąd będzie sprzedawany do sieci Polskiej Grupy Energetycznej. W wiatrową inwestycję zaangażowanych jest już kilka spółek, swoje udziały ma też rodzina Piskorzów. Jednak zanim do tego doszło, wynalazcy zderzyli się nie tylko z trudnościami przy rejestracji samych patentów, lecz także z niechęcią dużych firm energetycznych, które nie są zachwycone konkurencją. – Zmarł mi wspólnik, bank niespodziewanie wycofał kredyt, sporo było tych problemów. Tak więc dopiero w tym roku oficjalnie elektrownia wystartowała – opowiada Waldemar Piskorz.
Oczywiście sprawność wynalazku nie jest jeszcze potwierdzona. Jeżeli jednak zaprojektowana przez niego elektrownia wiatrowa okaże się wydajniejsza od tradycyjnych, do tego znacznie tańsza w budowie i konserwacji, to jest w stanie podbić wielomiliardowy rynek. Na to Piskorz oczywiście liczy. I nie on jeden. Jest jednym z setek rodzimych wynalazców amatorów próbujących zamienić pomysłowość w biznes i nie tylko zdobyć sławę, lecz także zarobić. Zupełnie jak najsłynniejszy polski wynalazca Ignacy Łukasiewicz. Słynny głównie u nas, bo świat w wyniku niefrasobliwości samego Łukasiewicza nie tyle o nim zapomniał, co nigdy się nie dowiedział.
Patentowy boom
Pierwsze lampy naftowe pomysłu Łukasiewicza zapłonęły we Lwowie w 1853 r. Wtedy wynalazca zaproponował je dyrekcji tamtejszego szpitala. – Ale czy pan uzyskał patent na ten wynalazek? – dopytywał dyrektor. – Rzecz, która zdała egzamin używalności, nie potrzebuje patentu – brzmiała odpowiedź wynalazcy. Tak przynajmniej tę sytuację opisuje Włodzimierz Bonasiuk w książce „Szejk z Galicji”. Pewne jest to, że wynalazek sprawdził się i szybko rozprzestrzenił po Europie. Łukasiewicz, skupiony na kolejnych badaniach, już nie interesował się nim. Skorzystał na tym wiedeński fabrykant Rudolf Dittmar – w lampie dokonał niewielkiego ulepszenia, opatentował ją i rozpoczął produkcję.
Tę naukę do serca wzięli sobie polscy drobni wynalazcy i – by nie popełnić błędu genialnego, ale mało praktycznego farmaceuty – patentują na potęgę. W 2007 r. na ogółem 2606 zgłoszeń wynalazków do polskiego Urzędu Patentowego 701 pochodziło od osób fizycznych, w 2010 r. z 3203 – 915, w 2014 r. na 4237 – aż 840 pomysłów zgłosiły indywidualne osoby. To niemal tyle samo, ile zgłaszają razem wzięte wszystkie polskie i zagraniczne, ale chętne opatentować coś u nas przedsiębiorstwa.
Nie da się oczywiście ukryć, że wśród amatorów wynalazców niemało jest ludzi nawiedzonych lub przeczulonych na punkcie pomysłu, który często niczym poza teorią być nie może. Ale trzeba ten innowacyjny potencjał docenić. Wystarczy spojrzeć na rynki światowe, by przekonać się, jak spory może mieć wpływ na gospodarkę. Według raportu wspierającej przedsiębiorczość fundacji Ewing Marion Kauffman Foundation, bazującego na największych w historii badaniach powstających firm, aż 11 proc. zakładanych w Ameryce przedsiębiorstw – które przetrwały dłużej niż pięć lat – stworzyli właśnie wynalazcy amatorzy. – To coraz częstsze zjawisko – mówi współautor raportu E.J. Reedy. – Ludzie, którzy nie mogą znaleźć na rynku potrzebnego im produktu lub usługi, próbują sami je stworzyć. Chęć dalszego udoskonalania wynalazku sprawia, że decydują się na założenie własnej firmy.
Ilu polskim wynalazcom amatorom to się udaje – nie wiadomo. Ale ewidentnie ewenementem jest już ich sama patentowa aktywność. – Polska na tle innych państw UE wyróżnia się pod tym względem – przyznaje Benoit Battistelli, szef Europejskiego Urzędu Patentowego. – Średnia patentów pochodzących od osób indywidualnych sięga w krajach Unii 10–15 proc, czyli jest ich dwa razy mniej niż w Polsce. Mój urząd nie ma możliwości wspierania wynalazców, pomagania im w znalezieniu pomocy finansowej, lecz już samo to, że te wynalazki przechodzą przez proces weryfikacyjny, sito kontrolne i uzyskują patent, świadczy o tym, że mają one rynkowy potencjał – dodaje szef EUP. I podkreśla, że to, co urzędnicy mogą zrobić, by tego potencjału nie zaprzepaścić, to dawać amatorom szansę pokazania swoich dzieł. Stąd organizowane co roku przez UE festiwale wynalazków.
Niemalże identyczna jest odpowiedź polskiego Urzędu Patentowego: zgłoszeń, owszem, mamy sporo, ale i on nie ma uprawnień do dalszego przyglądania się losom patentów, a już na pewno do reklamowania tych, które zapowiadają się nieźle.
Wynalazcy biznesmeni...
Za to przygląda im się firma Eurobusiness-Haller, która specjalizuje się w promocji działań naukowo-technicznych. – Do nas trafiają ci wynalazcy, którzy są świadomi tego, że sam patent to za mało, by odnieść sukces. Że potrzebne są nie tylko pieniądze na jego komercjalizację, lecz także rozeznanie rynkowe – opowiada Maria Barbara Haller de Hallenburg, prezes firmy. I dodaje, że sam pomysł to tylko 2 proc. sukcesu. – Pieniądze też nie są najważniejsze, bo zawsze jakieś się znajdą. Najgorzej z przejściem od pomysłu do przemysłu. Czyli ze znalezieniem inwestora, który zajmie się przygotowaniem, testami, zapleczem, produkcją, promocją i sprzedażą. I takiej właśnie pomocy oczekują wynalazcy: znalezienia ludzi, którzy ich pomysł wprowadzą na rynki. Nie mogę oczywiście mówić o wszystkich patentujących, ale spośród tych, z którymi pracujemy, a robimy to od ponad 20 lat, widać ogromny postęp w świadomości tego, że sam patent to dopiero początek – przekonuje.
Haller de Hallenburg zapewnia, że jest już całkiem sporo polskich wynalazców żyjących ze swoich patentów. Jak Włodzimierz Mysłowski, który 16 lat temu założył firmę Marbet – należy do niego kilka praw do procesu przetwarzania siarki na spoiwo siarkowe (produkt wyjściowy dla kolejnych produktów, np. siarkoasfaltu czy siarkobetonu). Podobna jest historia Pawła Matyjaszczyka i Krzysztofa Dumy. Dwa lata temu w telewizyjnym programie „Dragon’s Den”, w którym doświadczeni inwestorzy mogli – jeśli uznali to za opłacalne – wesprzeć gotówką obiecujący projekt, pokazali swój wynalazek – wtyczkę elektryczną, którą można bez problemu wyciągnąć z gniazdka jedną ręką. Jest to możliwe dzięki prostemu mechanizmowi – wciśnięcie przycisku na wtyczce wysuwa z drugiej strony bolce, które równomiernie wypychają ją z gniazdka. Banalne, ale błyskotliwe. Podobnie uznali jurorzy, ale co z tego, skoro Matyjaszczyk i Duma nie mieli patentu, a więc i praw do urządzenia. Wówczas inwestora nie zdobyli, kiedy jednak uzyskali patent i założyli firmę Tinen, ta natychmiast zyskała zainteresowanie. Młodzi wynalazcy przywieźli przed kilkoma dniami z targów w Norymberdze „Pomysły, Wynalazki, Nowe Produkty iENA” srebrny medal. I już prowadzą negocjacje z kilkoma dużymi korporacjami, które zainteresowane są wynalazkiem.
– Zazwyczaj jeden patent to za mało. Potrzeba kilku, koniecznie za granicą – dodaje Haller de Hallenburg. Takim właśnie multiwynalazcą z ponad setką różnych patentów jest Stanisław Szczepaniak, chemik z wykształcenia, którego specjalnością jest galwanotechnika, czyli nakładanie powłok metalowych, oraz ulepszanie paliw. Dzięki swoim pomysłom założył firmę Inwex, specjalizującą się w technologiach stosowanych głównie w przemyśle ciężkim. – Ponieważ mam własną firmę, to ponad 80 proc. moich wynalazków trafia do produkcji, podczas gdy średnio w Polsce wdraża się niespełna 10 proc. patentów. Na pięć firm zakładanych przez wynalazców cztery wkrótce plajtują. Mnie się udało – opowiadał kilka lat temu.
Podobnie uważa Waldemar Piskorz. – Oczywiście mógłbym odsprzedać patenty dużym graczom, ale nie chcę tego robić. Po pierwsze, to wiele lat pracy, a po drugie, spore wydatki – mówi. Za samo przyznanie prawa do kilkudziesięciu rozwiązań i wynalazków zapłacił blisko 1,5 mln zł. – Szkoda by mi było pozbyć się patentów. A do tego wcale nie miałbym pewności, że ci, którzy je kupią, będą chcieli je wdrożyć. Choć pewnie na sprzedaży praw zarobiłbym więcej – dodaje.
...ale niekoniecznie milionerzy
Bo utrzymanie się z wynalazku, nawet jeżeli założy się firmę, która zajmować ma się jego wdrożeniem, nie jest gwarancją sukcesu. Inwestorzy zajmujący się innowacjami opowiadają, że domorosłych wynalazców spotykają właściwie codziennie. Ale biznes to biznes. Inwestora nie interesuje genialny pomysł, tylko zyski. Dlatego nawet 90 proc. z setek projektów, które trafiają do aniołów biznesu, odpada już na starcie. I to nawet nie dlatego, że sam pomysł jest zły, ale dlatego, że biznesplan i uwarunkowania prawne, rynkowe, możliwości techniczne są niekompletne. Szanse na sfinansowanie ma tylko co 20. wynalazek, a materialny sukces odnosi jeszcze mniej, bo jak szacują eksperci – góra co 40. polski wynalazca.
Szczęście mają głównie projekty z branży nowych technologii, bo tu koszty wdrożenia są stosunkowo niskie. Ale w ich przypadku wynalazcy często nie czekają na zdobycie patentu, by podbić rynek. Tak choćby było z Intelclinic, firmą, która niedawno dostała główną nagrodę w akcji DGP „Nie ma wolności bez przedsiębiorczości”. Wynalazek, na bazie którego ta firma powstała, czyli opracowana przez Kamila Adamczyka i Janusza Frączka maska NeuroOn to wręcz marzenie dla milionów zabieganych ludzi. Pozwala rozbić ośmiogodzinny, codzienny sen na krótszy, składający się z kilku drzemek w ciągu dnia. Nic dziwnego, że szybko stała się ogólnoświatowym przebojem. Adamczyk i Frączek nie czekali jednak na opatentowanie wynalazku. – W Polsce wniosek złożyliśmy jeszcze w ubiegłym roku, niedawno w Stanach Zjednoczonych. Na przyznanie patentu czeka się latami, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Tu technologie za szybko się zmieniają – tłumaczył nam Kamil. I dlatego choć wciąż bez potwierdzonych praw, to już ze swoją maską pokazywali się nie tylko na konkursach dla start-upów, lecz także wystartowali z crowdfundingową akcją na Kickstarterze. Celem było zebranie 100 tys. dol. na dalsze prace nad maską i rozpoczęcie masowej produkcji. Efekt: nie tylko w ekspresowym tempie (wystarczyły ledwie cztery dni) uzbierano tę kwotę, lecz także zdobyli spory rozgłos na całym świecie.
Równie często wynalazcy patentują na zapas. – Mają pomysł, lecz jeszcze nie wiedzą, do czego konkretnie dałoby się go wykorzystać, ale starają się o prawa do niego – opowiada Haller de Hallenburg. Przytakuje jej prof. Marcin Nabiałek, sekretarz Stowarzyszenia Polskich Wynalazców i Racjonalizatorów. – Robi tak już wiele osób. Nie widzą szansy, by prawa do swojego pomysłu sprzedać lub by samemu z niego korzystać, ale mają przekonanie, że prędzej czy później może okazać się ono potrzebne – opowiada naukowiec. I wskazuje na technologię 3D, która jest znana właściwie od połowy XIX w., a dopiero w ostatnich latach zaczęto korzystać z niej na masową skalę. – Oczywiście część patentów to zabawa dla zabawy. Jednak niewielka. Bo ludzie, którzy tak wiele pracy i czasu włożyli w opracowanie nowego rozwiązania, a potem latami czekali na jego uznanie w urzędzie, naprawdę liczą na to, że patent uda się zrealizować – zapewnia profesor.
I dodaje, że dziś i tak wynalazcy mają znacznie więcej szans na uzyskanie pomocy niż jeszcze kilka lat temu. – Są uczelnie ze specjalnymi programami wspierającymi komercjalizacje wynalazków, inkubatory przedsiębiorczości, aniołowie biznesu. Ta infrastruktura mocno się rozwinęła – przekonuje. – Ale oczywiście nie oznacza to, że każdy wynalazca zmieni świat. Może to i jest sztuczne zawyżanie statystyki, skoro gros z tych wynalazków pozostanie tylko na papierze. Ale może to lepsze rozwiązanie niż wynalazek opracować, a potem pozwolić, by zarobił na nim jakiś fabrykant z Wiednia.