70 lat temu USA przeprowadziły pierwszą eksplozję atomową. Przez lata bombie A towarzyszył strach, który ostatnio znikł. Dziś powinniśmy zacząć się bać na nowo.
Tak się złożyło, że porozumienie atomowe z Iranem podpisano 14 lipca, na dwa dni przed okrągłą rocznicą przeprowadzenia przez Amerykanów próbnej eksplozji atomowej na pustyni w stanie Nowy Meksyk. Biorąc pod uwagę, jak długo trwała zabawa w kotka i myszkę między społecznością międzynarodową a Teheranem, porozumienie stanowi duży krok naprzód. Jeśli uda się dotrzymać jego postanowień, na kilkanaście lat usunie w cień zagrożenie atomowym wyścigiem zbrojeń w jednym z najbardziej niespokojnych regionów świata. Koszmarem niejednego dyplomaty była dotychczas perspektywa upowszechnienia się broni nuklearnej w Zatoce Perskiej, gdzie rządzący mają opinię osób o słabych nerwach.
Ten sukces może się okazać jedynie tymczasowy. Porozumienie nie wymaga od Iranu całkowitej rezygnacji z programu atomowego. Stało się tak m.in. dlatego, aby obie strony rozmów mogły zadeklarować negocjacyjny sukces. Dodatkowo ma ono charakter czasowy; a trudno przewidzieć, czy bardziej otwartemu gospodarczo, a przez to bogatszemu Iranowi za dekadę nie będzie jeszcze prościej opracować własnej broni jądrowej. Tym bardziej że atomowa ambicja została wpisana w tożsamość Republiki Islamskiej – jako państwotwórczy element, tym ważniejszy, że roszczą sobie do niego prawo państwa rozwinięte, ale odmawiają go innym.
Trudno się rozstać
Właśnie ten psychologiczny element, czyli rozumienie programu atomowego jako zbiorowego wysiłku, wokół którego budowana jest tożsamość narodowa – stanowi jeden z wyróżników drugiej ery atomowej według amerykańskiego politologa z Uniwersytetu w Yale Paula Brackena. W przeciwieństwie do czasów zimnej wojny (pierwsza era atomowa), kiedy supermocarstwa traktowały atom jako broń ofensywną i odstraszającą, programy zbrojeniowe rozpoczęte przez inne kraje, Indie czy Pakistan, nosiły znamiona czegoś więcej.
Przykładem takiego szczególnego postrzegania broni jądrowej jest chociażby Izrael, gdzie bomba atomowa pełni rolę wykraczającą daleko poza środek odstraszający. Główną rolę odgrywa tutaj zakorzeniony głęboko w psychologii Holocaustu argument „nigdy więcej”. Jak pokazuje w książce „Izrael i bomba” Avner Cohen, decyzja o konstrukcji broni atomowej pojawiła się na tak wczesnym etapie historii współczesnego Izraela, że trudno traktować ją w oderwaniu od samego procesu budowy państwa. Przekonanie o „nigdy więcej” może też stanowić jeden z elementów izraelskiej doktryny atomowej. Ponieważ Jerozolima nigdy oficjalnie nie przyznała się do posiadania broni jądrowej (tę strategię nazywa się nuclear opacity, czyli nuklearną nieprzejrzystością), nie istnieje żaden dokument, który zawierałby oficjalne wytyczne Izraela w zakresie jej użycia. Istnieją obawy, że zawiera ona tzw. wariant Samsona, gdzie na wypadek zagrożenia dla istnienia Izraela uruchamiany jest strategiczny atak odwetowy. Jego celem nie muszą być tylko wrogowie.
Broń atomowa w nowych czasach jest groźna przede wszystkim dlatego, że dążący do jej posiadania decydenci upatrują w niej instrumentu polityki zarówno w wymiarze lokalnym, jak i globalnym. O ile atomowy szantaż w czasach zimnej wojny polegał na ryzyku wzajemnej destrukcji, o tyle druga era atomowa pokazała skuteczność broni atomowej w wymuszaniu na międzynarodowej społeczności określonych zachowań. Tutaj znów przykładem jest Izrael; jak pokazuje w książce „The Samson Option” Seymour Hersch, państwo to posłużyło się trzeciego dnia wojny Jom Kippur w 1973 r. względem Waszyngtonu atomowym szantażem, aby przyspieszyć otrzymanie amerykańskiej pomocy. W tej samej książce wyśmienity dziennikarz śledczy, powołując się na źródła w wywiadzie, wspomina, że Sowieci przechwycili izraelskie komunikaty i ostrzegli ówczesnego prezydenta Egiptu Anwara Sadata o możliwości wariantu Samsona. Jaki miało to wpływ na przebieg wojny, oficjalnie nie wiadomo.
Znacznie lepszym przykładem traktowania atomu jako karty przetargowej jest Korea Północna, której reżym wykorzystuje groźbę atomowego ataku, perspektywę zakończenia swojego programu atomowego lub jego ograniczenia jako skuteczną przynętę w rozmowach ze światowymi superpotęgami. Nic więc dziwnego, że politycy w izolowanym Teheranie doszli do wniosku, że po uzbrojeniu się w atom globalne potęgi będą się z nimi liczyć. Poniekąd mieli rację, bo sama perspektywa posiadania broni atomowej spowodowała, że z Iranem chciano rozmawiać. Dlatego chęć likwidacji arsenału atomowego (lub ambicji jego posiadania) może być niewielka; część z państw straci nie tylko środek odstraszający, ale i element narodowej tożsamości.
W regionalnym uścisku
Problemem w drugiej erze atomowej jest również to, że wprowadzenie broni masowego rażenia w dynamikę geopolityki jakiegoś regionu zmienia ją raz na zawsze. Chociaż indyjski premier Jawaharlal Nehru był przeciwny broni atomowej, to udana eksplozja przeprowadzona przez Chiny w 1964 r. kazała politykom w Delhi przemyśleć priorytety. Indie dokonały udanego testu w 1974 r. Dzisiaj kraj jest o krok od osiągnięcia nuklearnej triady, czyli możliwości przeprowadzenia ataku jądrowego z lądu, powietrza i morza (Indiom brakuje już tylko łodzi podwodnej zdolnej do przenoszenia pocisków balistycznych).
Indyjska broń atomowa zmieniła oczywiście sposób funkcjonowania układu Indie-Pakistan. Zwłaszcza pakistańska doktryna militarna zakładała wzajemny konflikt lądowy i temu były podporządkowane szkolenie wojskowe i zakupy sprzętu. W takim układzie, kiedy tylko Indie skonstruowały broń atomową, politycy w Islamabadzie natychmiast zrobili wszystko, by nadrobić tę strategiczną ułomność. Zresztą w 1965 r. ówczesny szef pakistańskiej dyplomacji i późniejszy premier Zulfikar Ali Bhutto zapowiedział proroczo, że jeśli Indie wyprodukują własną bombę, to „będziemy jeść trawę i liście, a nawet będziemy cierpieć głód, ale dorobimy się własnej bomby”. Pakistan więc stara się ilościowo górować w wyścigu zbrojeń atomowych nad rywalem, aby prezentować swoim arsenałem możliwość pierwszego uderzenia na tyle destrukcyjnego, żeby odstraszało przed chęcią konfliktu. Z kolei Indie, które w swojej doktrynie mają zapisaną zasadę no first use, czyli nigdy nie uderzymy pierwsi, zaczęły rozbudowywać potencjał wywiadowczy, który umożliwiłby im odpowiednio wczesne wykrycie przygotowań do takiego uderzenia.
Broń ajatollahów
Podobnego scenariusza obawiano się w przypadku Zatoki Perskiej. Region jest miejscem rywalizacji dwóch państw pretendujących do roli regionalnych liderów – sunnickiej Arabii Saudyjskiej i szyickiego Iranu. Jeśli Republika Islamska wyprodukowałaby broń atomową, Saudowie zainwestowaliby we własny program atomowy. A trzeba pamiętać, że Rijad wspomógł finansowo Islamabad, kiedy Pakistańczycy starali się o broń atomową; dodatkowo Saudyjczycy odbyli na przestrzeni lat w tej sprawie kilka spotkań z wysokimi rangą przedstawicielami pakistańskiej armii. Ostatnie miało miejsce niedługo po tym, jak w styczniu na tron Królestwa wstąpił król Salman. Wysoce prawdopodobne byłoby zatem, że mogłoby dojść do transferu technologii między jednym a drugim krajem.
To na zawsze zmieniłoby dynamikę w regionie. Od tej pory strony konfliktu skoncentrowałyby się tylko na możliwości rozwoju pierwszego uderzenia, a po osiągnięciu tego etapu – na rozwoju możliwości uderzenia odwetowego (czyli takiego, które jest możliwe po zniszczeniu stacjonarnych instalacji atomowych). Ajatollahowie z jednej, a szejkowie z palcem na atomowym guziku z drugiej strony to kiepska perspektywa w przypadku regionu, który i tak jest niestabilny. Sytuację komplikowałoby to, że nie jest powiedziane, że ambicje atomowe nie pojawiłyby się w innych krajach regionu. W końcu nie brakuje tam producentów ropy z dużymi pieniędzmi do wydania.
Znany politolog Fareed Zakaria opublikował niedawno na łamach „Washington Post” artykuł, w którym dowodził, że nie ma możliwości, aby Arabia Saudyjska mogła sobie pozwolić na własny program atomowy. Zdaniem Zakarii kraj jest po prostu za mało rozwinięty. – Saudowie nie potrafią skonstruować bomby. Saudowie nie potrafią nawet skonstruować samochodu! Jedyne, w czym są dobrzy, to kopanie dziur w ziemi w poszukiwaniu ropy – przekonywał. Zakarii umknęło jednak, że Saudowie już pracują nad cywilnym programem energetyki atomowej. Kraj obecnie spala 800 tys. baryłek ropy dziennie na produkcję elektryczności, a wraz ze wzrostem populacji potrzeby energetyczne jeszcze się zwiększą, chociażby przez wzgląd na energochłonny proces pozyskiwania wody pitnej z morskiej. Saudowie nie mają innego wyjścia, jak pójść w kierunku energii atomowej. Nawet jeśli nie wykształcą własnych kadr w tym zakresie, to po prostu kupią je za granicą.
Prostota zimnej wojny
Arabia Saudyjska dobrze obrazuje inny problem, który sprawia, że obecna era broni atomowej różni się znacząco od czasów zimnej wojny. Jeśli jakieś państwo zdecyduje się teraz na rozpoczęcie programu atomowego, może korzystając z doświadczeń innych, unikać problemów we własnym programie badawczym, tym samym w krótszym czasie wyprodukować upragnioną broń. W przypadku Królestwa wystarczyło podkupić zagranicznych naukowców, zlecić im start programu, przy jednoczesnym kształceniu kadr. Wszystkie niezbędne komponenty techniczne są na rynku albo można je chałupniczymi metodami wykonać u siebie. Druga era atomowa oznacza, że broń jądrowa jest w zasięgu ręki większej liczby państw niż kiedykolwiek. Z tym wiąże się jeszcze jeden problem. W czasach konfrontacji Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych budżety na rozwój wojsk konwencjonalnych i strategicznych były rozdzielone, to znaczy każde supermocarstwo inwestowało w rozwój każdego z tych działów osobno. Obie strony wiedziały więc, że mają mniej więcej podobny potencjał, nie tylko atomowy, ale też konwencjonalny.
W drugiej erze atomowej nie jest to już takie proste. Ponieważ za rozwój broni jądrowej zabrały się kraje, które potencjałem nie dorównują zimnowojennym supermocarstwom, ich programy atomowe finansowane były kosztem wojsk konwencjonalnych. A to oznacza, że wiele z nich jest pod tym względem zapóźnionych wobec militarnego wyścigu technologii. W takiej sytuacji nigdy nie wiadomo, jaki będzie wynik konwencjonalnej batalii. A jeśli obawa przed przegraną na zwykłym polu bitwy rośnie, tym większa może być pokusa naciśnięcia atomowego guzika.
Dodatkowo w świecie, w którym więcej niż dwa kraje posiadają liczący się nuklearny arsenał, zachęty do jego ograniczania kurczą się w miarę puchnięcia atomowego klubu. W tej chwili liczy on sobie dziewięć państw: USA, Rosja, Wielka Brytania, Francja, Chiny, Indie, Pakistan, Izrael i Korea Północna. Potencjalnie każde z nich może dokonać uderzenia, a dodatkowo uderzenie to może być skoordynowane z działaniami innego państwa. W związku z tym każdy członek atomowego klubu musi pilnować innych członków klubu i zabezpieczać się na wypadek konfrontacji z kilkoma z nich (nawet jeśli konflikt ten nie może przy obecnych sojuszach i interesach zajść między niektórymi członkami klubu). W zimnej wojnie scenariusz konfliktu atomowego był bajecznie prosty; teraz znacznie się skomplikował.
Te wszystkie elementy sprawiają, że „broń atomowa stała się kluczowym elementem państwowości i polityki międzynarodowej”, jak mówi w swojej książce Bracken. Prezydent Barack Obama otrzymał pokojową Nagrodę Nobla za wizję świata bez broni atomowej, ale wiele na tym polu nie zdziałał (tym większa była presja ze strony obecnej administracji, aby dogadać się z Irańczykami). I nie wiadomo, czy jego następca będzie kontynuował dzieło poprzednika, bo nawet wśród demokratów nie ma zgody co do tego, czy dalsze ograniczanie amerykańskiego arsenału atomowego ma sens.
Jak wskazywał w „Foreign Policy” Matthew Koenig z Uniwersytetu Georgetown, analiza historyczna pokazuje coś odwrotnego: przewaga atomowa służy realizacji własnych celów. Jego zdaniem to dzięki przewadze atomowej USA zmusiły ZSRR do wycofania się z planów budowy wyrzutni rakiet na Kubie w latach 60. Z tego samego względu w 1970 r. Moskwa ustąpiła w projekcie budowy bazy dla balistycznych okrętów podwodnych na Kubie, a także nie udzieliła zdecydowanego wsparcia sojusznikom w wojnach Izraela z krajami arabskimi w 1967 i 1973 r. Z kolei, kiedy bilans jądrowy przemawiał na niekorzyść Waszyngtonu, ZSRR nie posłuchało nawoływań o wycofanie się z Afganistanu.
To oznacza, że w drugiej erze atomowej wciąż obowiązuje logika (parafrazując słowa byłego szefa amerykańskiej dyplomacji Deana Ruska), zgodnie z którą „oni wiedzą, że nie musimy się bać ich broni atomowej tak bardzo, jak oni muszą się bać naszej”. Brzmi to złowrogo w świecie, w którym bombę ma więcej krajów i w którym jest ona łatwiejsza do osiągnięcia niż kiedykolwiek. Pytanie brzmi, czy rozmiar strat w konflikcie nuklearnym będzie wciąż porażał, czy zwycięży logika zwycięstwa za wszelką cenę. Jak ujął to strateg z okresu zimnej wojny Herman Kahn, którego prace miały wpływ na kształt doktryny nuklearnej USA, „niewielu ludzi rozróżnia między 10, 50 czy 100 milionami ofiar, bo wydaje im się to zbyt straszne. Niemniej jednak nie potrzeba bujnej wyobraźni, aby dostrzec między tymi liczbami wyraźne różnice”.