Podwyżek nie będzie, bo OPEC znów nie uzgodnił porozumienia w sprawie zamrożenia wydobycia. Na rynku utrzymuje się nadprodukcja.
Nad ustaleniem górnych limitów wydobycia dla poszczególnych państw Organizacja Krajów Eksportujących Ropę Naftową (OPEC) dyskutuje od kilku miesięcy, odkąd notowania ropy naftowej po przekroczeniu poziomu 50 dol. za baryłkę gatunku Brent zaczęły spadać. Przejściowo nawet do 42 dol. w sierpniu, a przecież w latach 2011–2014 utrzymywały się powyżej 100 dol. Powrót do tak wysokich cen jest niemożliwy, odkąd w USA dokonała się łupkowa rewolucja, ale gdyby OPEC, którego członkowie odpowiadają za jedną trzecią globalnej produkcji, zdecydował się zamrozić poziom wydobycia, byłaby szansa na wzrost notowań. A przynajmniej zniknęłaby presja na spadek cen wynikająca głównie z utrzymującej się nadprodukcji. Według Międzynarodowej Agencji Energetycznej (IEA) w sierpniu produkcja ropy sięgnęła 96,9 mln baryłek dziennie, zużycie pozostaje zaś poniżej 94 mln baryłek. Stąd ciągły wzrost zapasów – na koniec czerwca 2016 r. sięgnęły rekordowych 3,1 mld baryłek w krajach OECD, organizacji skupiającej 34 wysokorozwinięte państwa.
Do tej pory jednak kraje OPEC nie mogły się porozumieć, na jakim poziomie miałyby być ustalone górne limity wydobycia dla poszczególnych państw – spiera się o to przede wszystkim Arabia Saudyjska, największy producent ropy na świecie (10,6 mln baryłek dziennie), z Iranem (3,6 mln), który wraca na światowe rynki po zniesieniu w styczniu przez USA i Unię sankcji nałożonych na ten kraj w związku z programem atomowym. Przełom miały przynieść zakończone wczoraj negocjacje, w których rolę mediatora pełniła Rosja, ale udało się jedynie zmniejszyć rozbieżności.
– To nie jest porozumienie, które uda się osiągnąć w ciągu dwóch dni – stwierdził Bijan Namdar Zanganeh, irański minister do spraw ropy.
Według Khalid Al-Falih różnice są już na tyle niewielkie, że być może na najbliższym szczycie OPEC, zaplanowanym na 30 listopada, uda się osiągnąć porozumienie.
– Państwa OPEC, w szczególności Arabia Saudyjska, patrzą na rynek ropy w perspektywie długoterminowej. Widzą, że znaczenie tego surowca jako źródła energii spada w skali globu, więc po pierwsze chcą sprzedać jak najwięcej teraz, po drugie walczą o jak największy udział w rynku, żeby być w stanie dyktować ceny w przyszłości, kiedy zasoby ropy będą się kurczyć. To, co dzieje się z cenami w krótkim terminie, nie ma dla nich większego znaczenia, więc nie sądzę, żeby konsensus był możliwy – ocenia Tomasz Kasowicz, analityk domu maklerskiego BZ WBK.
Przejawem zaostrzającej się walki o rynek jest pojawianie się w sprzedaży w basenie Morza Północnego ropy wydobywanej przez kraje arabskie. Dotychczas w tym regionie sprzedawano jedynie wydobywany „na miejscu” Brent i ropę rosyjską. Jak zauważa analityk, do niskich cen surowca coraz lepiej dostosowują się działające w branży firmy, które ograniczają koszty wydobycia i są w stanie zarabiać, nawet jeśli baryłka kosztuje mniej niż 50 dol. Dotyczy to w szczególności firm amerykańskich, które wydobywają ropę z łupków – jeszcze niedawno granicą opłacalności był dla nich poziom 60–70 dol. za baryłkę, ale dzięki restrukturyzacji udało się tę granicę obniżyć do 30–50 dol. Oznacza to, że ropy na rynku brakować nie będzie, a zatem wzrost jej cen jest mało prawdopodobny.
Wpływ relatywnie niedrogiej ropy nie ogranicza się tylko do niskich cen paliw na stacjach benzynowych, ale ma także znaczenie z punktu widzenia akcji i obligacji na światowych rynkach. Eksperymentalna polityka monetarna banków centralnych doprowadziła ceny aktywów (w szczególności obligacji, ale także częściowo akcji i nieruchomości) do ekstremalnie wysokich poziomów. Mogą sobie na nią pozwolić, bo na bardzo niskim poziomie utrzymuje się inflacja, która jest silnie związana z cenami ropy. Jak policzył Tomasz Hońdo, analityk Quercus TFI, tempo wzrostu cen w strefie euro wykazuje dość wysoką, 70-proc. korelację z tempem zmian wartości ropy. Jeśli do końca roku cena surowca utrzyma się w okolicach 50 dol., bardzo prawdopodobny jest wzrost inflacji.
– Najbardziej zagrożone byłyby zachodnie obligacje skarbowe, których rentowności zeszły do ekstremalnie niskich, czasem wręcz ujemnych poziomów. Prawdopodobnie taki scenariusz w pewnym stopniu promieniowałby także na polskie papiery skarbowe, szczególnie te o dłuższych terminach zapadalności, których ceny zwykle podążają za trendami na rynkach bazowych – konkluduje analityk.