Od ćwierćwiecza wmawia się nam, że indywidualna zaradność i przedsiębiorczość ważniejsze są od wspólnotowości i współpracy. Jednak za sukces gospodarczy krajów zachodniej Europy mitologizowana w Polsce przedsiębiorczość odpowiada w drugorzędnym stopniu.
Nowoczesna Ryszarda Petru po raz kolejny zaprezentowała pomysły mające ułatwić życie drobnych biznesmenów, a wszystkim nam zapewnić dostatek. Plan opatrzono sloganem „Przedsiębiorczość mamy we krwi, wystarczy nam nie przeszkadzać” oraz obrazkiem wiekowej pani sprzedającej jagody przy szosie.
Przy wielkim szacunku dla starszych osób (i nie tylko starszych) sprzedających owoce przy drogach trudno uznać je za symbol sukcesu oraz przedsiębiorczości. Fakt, że zamiast zasłużenie odpoczywać na emeryturze, muszą dorabiać, nie wynika z tego, że mają smykałkę do interesów. To raczej konieczność – muszą dorobić do wypłat z ZUS, by związać koniec z końcem. I to pomimo tego, że jak zauważył poseł Petru, zmysłu przedsiębiorczości nam nie brakuje.
Nie brakuje, a jednak doganianie Zachodu idzie nam wyjątkowo opornie. Może więc w końcu dotarłoby do polityków, że to nie przedsiębiorczość buduje dobrobyt, lecz kultura organizacji oraz mechanizmy zaawansowanej kooperacji.
Obowiązkowa przedsiębiorczość
Mit indywidualnej przedsiębiorczości towarzyszy III RP od jej zarania, będąc jednym z podstawowych fundamentów nowego państwa. Do tego mit wyjątkowo wygodny dla jego elit. Bo mogły zrzucić z siebie odpowiedzialność m.in. za zubożenie wielu grup społecznych, spadek płac czy bezrobocie, które nastąpiły po przełomie. W końcu, jak tłumaczono, to od indywidualnej zaradności człowieka zależy jego pozycja, więc jeśli ktoś zbiedniał, to może mieć pretensje do siebie. Zamiast narzekać – lub co gorsza, oczekiwać od rządzących poprawy losu – powinien zakasać rękawy i wziąć się do ciężkiej roboty. Nawet jeśli to praca za marne 5 zł na godzinę. Lub założyć własną firmę.
Według tej narracji nasz nowy kapitalistyczny krajobraz gospodarczy miały tworzyć rzesze drobnych wytwórców, rzemieślników i kupców, którzy działając we własnym interesie, tworzą dobrobyt. Wskazywano na przykład Niemiec i przekonywano, że tam gospodarka jest silna dzięki tym wszystkim Muellerom, właścicielom drobnych, rodzinnych firm. Tylko że to nieprawda. Prawdziwą siłą niemieckiej gospodarki są koncerny, jak VW czy Siemens, które tworzą taką potężną wartość dodaną zaawansowanymi produktami, że dzięki temu nawet właścicielka małego warzywniaka w Oldenburgu przyzwoicie zarabia. Bo nad Ren spływa kapitał za znane na całym świecie produkty niemieckich marek.
Gospodarkę Niemiec pchają do przodu wysokodochodowe sektory gospodarki, w których działają duże przedsiębiorstwa zdolne do ogromnych nakładów na inwestycje, innowacje oraz do prowadzenia interesów na całym świecie. A także do tworzenia sieci kooperacji z mniejszymi firmami w kraju. Drobne biznesy, sklepiki czy knajpki za naszą zachodnią granicą nie mają znaczącego wpływu na wzrost produktywności czy ogólnego dobrobytu Niemiec. One mogą zbudować dobrobyt co najwyżej ich właściciela i w gruncie rzeczy nie różnią się specjalnie od ich odpowiedników nad Wisłą. Bo to nie one są tym, co wyróżnia zamożne gospodarki.
Ich potęgę budują większe podmioty zatrudniające setki lub tysiące pracowników. A żeby one istniały, to siłą rzeczy nie każdy musi być przedsiębiorcą. Ba, zbyt duża liczba przedsiębiorstw w stosunku do wielkości gospodarki jest wręcz szkodliwa. Prowadzi do rozdrobnienia struktury przedsiębiorstw i istnienia dużej liczby niewielkich podmiotów, z których żaden nie jest zdolny do prowadzenia zaawansowanych działań na regionalną czy globalną skalę.
Przedsiębiorczością Afryka stoi
Gdyby indywidualna przedsiębiorczość budowała dobrobyt, najbogatszym rejonem świata byłaby Afryka. Pod tym względem bije ona na głowę resztę globu. Zresztą nic dziwnego, w końcu tam niemal każdy na własną rękę coś dłubie, struga i pokątnie sprzedaje, by przetrwać.
Najwyższy na świecie odsetek przedsiębiorców wśród ludności aktywnej zawodowo, według najnowszej edycji Global Entrepreneurship Monitor, najpełniejszego studium badającego i opisującego przedsiębiorczość, jest w Burkina Faso – 28 proc. Na drugim miejscu uplasował się Senegal – 19 proc. Krajom Afryki dorównują biedniejsze rejony Azji: w Tajlandii 25 proc. aktywnych zawodowo obywateli to przedsiębiorcy, w Wietnamie – 20 proc. Jednak pomimo tak ogromnych zasobów przedsiębiorczej energii ani Afryka, ani biedniejsza część Azji nie potrafią wydobyć się z koszmaru skrajnego ubóstwa. Z kolei w krajach wysoko rozwiniętych odsetek przedsiębiorców jest zdecydowanie niższy. W Szwecji i Niemczech wynosi 5 proc., w Izraelu ledwie 4 proc. Nawet w USA, mekce kapitalizmu, odsetek przedsiębiorców w całej sile roboczej to zaledwie 7 proc. Polska (6 proc.) pod tym względem przypomina kraje wysoko rozwinięte – i lepiej, by tak pozostało. Bo dążenie do tego, by każdy, kto czuje się na siłach, został biznesmenem, zbliży nas raczej do Beninu niż do Niemiec.
Intuicja podpowiadałaby, że im prężniejsza gospodarka danego kraju, tym więcej firm działa na jego terenie. Nic bardziej mylnego. Prężne gospodarki charakteryzują się relatywnie niską liczbą firm. Według danych Eurostatu w Niemczech działa ich zaledwie 2,7 na tysiąc mieszkańców, w Austrii – 3,6, w Danii – 3,8. Tymczasem na ciężko przechodzącym kryzys południu Europy liczba firm jest znacznie wyższa. W Portugalii wynosi 7,6, w Grecji – 6,6, a w Hiszpanii – 5,1. Rzekomo leniwi Grecy zakładają ponad dwukrotnie więcej firm niż Niemcy. W Polsce działa 3,9 firmy na tysiąc mieszkańców, a więc już mamy ich więcej od Niemców.
Pozostaje pytanie – czy potrzebujemy kolejnych, czy raczej rozbudowy najprężniejszych z tych, które już działają?
Greckie zagłębie mikroprzedsiębiorstw
W ciągu ostatnich 25 lat często można było słyszeć o legendarnym już sektorze MSP, czyli małych i średnich przedsiębiorstw. To one miały być „solą ziemi”, na nich miało opierać się wytwarzanie polskiego PKB. Niemal każdy propracowniczy projekt reformy rynku pracy spotykał się z argumentem, że „to uderzy w sektor MSP”, że „misie tego nie wytrzymają”. Ta nieustanna troska sprawiła, że rzeczywiście drobnej przedsiębiorczości mamy pod dostatkiem. Tylko czy jest się z czego cieszyć? W ten sposób strukturą firm upodobniliśmy się do krajów południa Europy, a te do tytanów kapitalizmu nie należą. Raczej często się słyszy o konieczności pomocy dla ich słabo konkurencyjnych gospodarek – najpierw w tarapaty wpadła Grecja, potem Portugalia i Hiszpania, a obecnie co rusz za tykającą bombę w UE uznaje się Włochy.
Nieprzypadkowo kraje te są nisko konkurencyjne – ich niewielkie przedsiębiorstwa nie są w stanie rywalizować z potentatami z Północy. Najwyższy w UE odsetek mikroprzedsiębiorstw w ogólnej liczbie firm jest w Grecji – wynosi 96,7 proc. W Portugalii jest to 95,2 proc., we Włoszech – 94,9 proc., a w Hiszpanii – 94,5 proc. W Polsce odsetek jest taki sam jak w Portugalii. W prężnych gospodarkach odsetek ten spada nawet poniżej 90 proc. – w Niemczech to zaledwie 82,3 proc. (najmniej w UE), w Austrii – 87,1 proc., a w Danii – 89,4 proc.
Wątłe gospodarki Południa charakteryzują się też wysokim odsetkiem zatrudnionych w mikroprzedsiębiorstwach – według danych OECD w Grecji aż 42,2 proc. całej siły roboczej pracuje w najmniejszych firmach, co jest prawdopodobnie rekordem świata. We Włoszech to 24,6 proc., a w Portugalii i Hiszpanii – 20 proc. Tymczasem w Niemczech to tylko 6,9 proc., w Danii – 8,3 proc., w Szwajcarii – 7,5 proc. Niestety Polska (16 proc.) w tej kwestii także przypomina południe Europy.
Małe to mniej produktywne
Co sprawia, że to kraje oparte na dużych przedsiębiorstwach charakteryzują się wysoką konkurencyjnością? Mogłoby się wydawać, że małe firmy będą bardziej elastyczne, co pomoże im w lepszy sposób dostosowywać się do wymagań zmieniającego się rynku. Jednak ta intuicja także nie jest do końca prawdziwa.
Mniejsze firmy są bardziej wrażliwe na wszelkie rynkowe zawirowania, gdyż często dysponują niewielkim zapasem kapitału, co powoduje, że nawet nieduże perturbacje powodują u nich utratę płynności finansowej. W związku z tym często zachowują się one w grze rynkowej o wiele bardziej zachowawczo niż firmy duże, dla których podejmowanie ryzyka nie grozi upadłością. Poza tym niewielkie firmy oferują też z reguły mało stabilną pracę (ponieważ sytuacja ich samych często jest mało stabilna), co przekłada się na większą zachowawczość ich pracowników. To siłą rzeczy musi powodować, że gospodarki oparte na małych podmiotach są mniej innowacyjne. Tym bardziej że mniejsze firmy w oczywisty sposób mają mniej pieniędzy, które mogą wydatkować na badania i rozwój, za to duże częściej nie szczędzą na nie środków.
Dowodzi tego chociażby liczba wniosków patentowych, jakie składają kraje, w których gospodarkach dominują duże firmy. Według tegorocznego raportu OECD „Main Science and Technology Indicators” w 2013 r. firmy z Niemiec złożyły ponad 17,2 tys. wniosków według międzynarodowej procedury PCT. Tymczasem nie tak znowu wiele mniejsze Włochy złożyły ich ponad pięć razy mniej. Firmy z Hiszpanii złożyły niemal tyle samo wniosków patentowych co przedsiębiorstwa z dziewięć razy mniejszej Finlandii i tylko nieco więcej od 5,5 razy mniejszej Austrii.
Małe firmy charakteryzują się także niską produktywnością. W związku z tym muszą stawiać w pierwszej kolejności na niskie koszty pracy, a w mniejszym stopniu na jakość. Wynika to głównie z dwóch powodów. Po pierwsze – mają mniejsze możliwości finansowe, więc nie dysponują one tak dobrym sprzętem jak większe firmy i nie zawsze są w stanie wdrażać najnowsze rozwiązania. Po drugie – po prostu mniej produkują, przez co nie mogą korzystać z efektu skali (cena jednostkowa wytworzenia produktu spada w miarę zwiększania produkcji) w takim stopniu jak duże przedsiębiorstwa, co powoduje również, że koszty stałe dużo bardziej je obciążają.
I m.in. właśnie dlatego gospodarki krajów oparte na dużych firmach charakteryzują się wysoką produktywnością – podczas statystycznej godziny pracy w Niemczech wytwarza się produkty o wartości 63,5 dol., w Danii – 63,6 dol., a w Szwajcarii niecałych 61 dol. Tymczasem godzinowa produktywność w Portugalii i Grecji to zaledwie 35 dol., a w Hiszpanii i we Włoszech ok. 50 dol. Polska (niecałe 30 dol.) wciąż odstaje nawet od tych drugich.
Od zarania III RP przekonuje się nas, że indywidualna zaradność ważniejsza jest od wspólnotowości i współpracy. Ma to swoje negatywne konsekwencje społeczne – w dużej mierze zmieniliśmy się w zatomizowane społeczeństwo jednostek nieczujących odpowiedzialności za wspólnotę. Jak widać powyżej, może mieć to też negatywne konsekwencje ekonomiczne – sytuacja, w której każdy nieco bardziej energiczny obywatel chciałby założyć własną firmę, byłaby wyjątkowo szkodliwa dla gospodarki. Jeśli w porę nie odrzucimy paradygmatu przedsiębiorczego indywidualizmu, to niechybnie staniemy się narodem zbieraczy i sprzedawców owoców, niczym z grafiki Nowoczesnej.