Rząd rozważa wprowadzenie dla branży wodociągowo-kanalizacyjnej krajowego regulatora takiego, jakim dla branży energetycznej jest URE. Dodatkowo zamierza zarezerwować sobie prawo do określania najwyższego pułapu stawek za metr sześcienny wody.
Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi wiceministra środowiska Mariusza Gajdy dla Dziennika Gazety Prawnej (DGP z 11 maja nr 90). Doniesienia te wywołały ogromne zaskoczenie wśród przedstawicieli branży i samorządowców. Powód? Wiceminister Gajda na odbywającym się dzień wcześniej kongresie Envicon Water stwierdził, że aktualnie dla resortu priorytetem są prace nad projektem nowej ustawy – Prawo wodne. Nie wspominał natomiast o jakichkolwiek zmianach – zwłaszcza tak rewolucyjnych – w ustawie o zbiorowym zaopatrzeniu w wodę i odprowadzaniu ścieków.
I choć pomysł wprowadzenia centralnego regulatora dla rynku wodno-kanalizacyjnego nie jest nowy, sęk w tym, że branża ta pomimo pozornego podobieństwa do sektora energetycznego, w rzeczywistości charakteryzuje się wieloma odrębnymi cechami. W efekcie proste powielenie schematu działania URE jest niemożliwe. Przede wszystkim w Polsce mamy do czynienia z ogromnym rozdrobnieniem rynku wodno-kanalizacyjnego (według danych IGWP w 2014 r. funkcjonowało na nim 1800 firm), a także ze zróżnicowaniem wewnętrznym branży – z jednej strony mamy duże, dobrze zorganizowane i nowoczesne spółki, z drugiej gminne referaty prowadzące działalność wodno-kanalizacyjną niejako przy okazji funkcjonowania urzędu gminy. Dokładając do tego nieprecyzyjność aktualnych przepisów taryfowych i niejednolite orzecznictwo w wielu kwestiach, łatwo sobie wyobrazić, jak wielkim wyzwaniem legislacyjnym jest stworzenie prawidłowo funkcjonującego i skutecznego (realizującego cele ustawodawcy) modelu regulacyjnego dla tego rynku. Już samo powołanie urzędu, który miałby weryfikować kilka tysięcy wniosków taryfowych rocznie, wymaga rozważenia wielu kwestii. Chociażby skąd pozyskać wykwalifikowaną kadrę zdolną podołać temu zadaniu.
Tak więc choć idea centralnego (albo regionalnych) organu regulacyjnego w branży wodno-kanalizacyjnej wydaje się warta rozważenia, zwłaszcza jako remedium na wady dzisiejszego modelu, w którym weryfikacja i zatwierdzanie taryf należy do kompetencji organów gmin, to zmiana taka wymaga nie tylko wielu analiz i przygotowań organizacyjnych (a co za tym idzie nakładów finansowych), ale także zmiany wielu przepisów prawa i przede wszystkim przeobrażeń w samej branży.
Wprowadzenie takiej zmiany z marszu z pewnością doprowadzi do chaosu i wywoła więcej szkód niż pożytku. Stanie się tak szczególnie wówczas, gdy naczelnym zadaniem nowego organu będzie prosty nadzór nad przedsiębiorstwami w celu utrzymania przez nie poziomu cen ustalonego przez rząd. W tym miejscu trzeba też podkreślić, iż próba ustalania przez administrację rządową odgórnie jednolitych maksymalnych cen za wodę (i prawdopodobnie za ścieki) dla wszystkich przedsiębiorstw w kraju, najdelikatniej rzecz ujmując, wydaje się pomysłem chybionym.
Ceny stosowane przez przedsiębiorstwa są bowiem pochodną z jednej strony ich kosztów, a z drugiej wielkości sprzedaży usług. Nie ma dwóch identycznych firm. Jedne zrealizowały inwestycje (w tym te dofinansowane z UE) i choć dziś świadczą usługi na najwyższym poziomie, ich odbiorcy za tę jakość płacą, bowiem w cenie są ujęte koszty inwestycji (amortyzacja, podatek od nieruchomości, koszty finansowe realizowanych przedsięwzięć). Inne firmy mają dużo niższe ceny, ale ze względu na zaniechania inwestycyjne borykają się z problemami technicznymi i jakością usług. Są przedsiębiorstwa, do których sieci na każdym kilometrze przyłączonych jest tylko kilkudziesięciu odbiorców, i takie, dla których wskaźnik ten liczony jest w tysiącach. Taki stan rzeczy powoduje, iż nie ma jednego obiektywnie sprawiedliwego poziomu ceny za wodę i ścieki.
Należy zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt tej propozycji. Jest ona składana w momencie, gdy poprzez zmiany w ustawie – Prawo wodne na przedsiębiorstwa mają zostać nałożone nowe należności publicznoprawne za pobór wód i to wedle pierwotnych założeń znacząco wpływające na finalne ceny dla odbiorców. Zatem z jednej strony rząd podnosi koszty funkcjonowania przedsiębiorstw, z drugiej zaś ogranicza administracyjnie poziom stosowanych przez nie cen.
Tymczasem podmioty te już przy aktualnym modelu taryfowym w zakresie kosztów od nich niezależnych (jak podatki i inne opłaty publiczne) są de facto jedynie pośrednikiem. Z jednej strony bowiem odprowadzają te należności do budżetu, z drugiej poprzez mechanizm cenowy otrzymują ekwiwalent od odbiorców usług.
Reasumując przedstawiona propozycja administracyjnego, odgórnego ograniczania cen bez oglądania się na rzeczywisty poziom celowych, uzasadnionych kosztów poszczególnych przedsiębiorstw stanowi istotne zagrożenie dla kondycji finansowej branży, a tym samym dla bezpieczeństwa, ciągłości i właściwej jakości świadczonych przez nie usług.
Nie wspominając już o tym, że przedsiębiorstwa, które nie będą miały prawa pobrać od odbiorców ceny uwzględniającej pełne koszty inwestycji zrealizowanych ze środków UE, narażą się na zarzut złamania zasady „zanieczyszczający płaci”, co tworzy niebezpieczeństwo utraty (zwrotu) dofinansowania unijnego.
W tym miejscu wypada zatem wyrazić jedynie nadzieję, że wskazane propozycje to na razie tylko przyczynki do dyskusji nad przyszłością branży, nie zaś konkretne plany legislacyjne rządu na najbliższe miesiące.
Powołanie urzędu, który miałby weryfikować kilka tysięcy wniosków taryfowych rocznie, wymaga rozważenia wielu kwestii