„Chciwość jest dobra”. To filmowy Gordon Gekko. „Społeczna odpowiedzialność biznesu polega na generowaniu zysku”. To Milton Friedman. Bon moty sprowadzające kapitalistów do nastawionych na zysk chciwców zdefiniowały ich obraz we współczesnej kulturze popularnej. Niesłusznie
Przemysłowcy. Właściciele kapitału. Bankierzy. Inwestorzy. Oni mają realną władzę.
Nie zgodziliby się z tym wolnorynkowi ortodoksi twierdzący, że władzę zawsze i wszędzie mają konsumenci, którzy – gdy są niezadowoleni – potrafią doprowadzić do bankructwa nawet najbogatszego i najpotężniejszego biznesowego magnata.
A to przecież tylko część prawdy, że rynkiem rządzi konsument. Tak byłoby prawdopodobnie w anarchokapitaliźmie, i też nie do końca. W świecie, w którym żyjemy teraz, zdobytą raz przychylność konsumentów można przekuwać na trwałą nad nimi władzę. Jak? Istnieją tysiące sposobów, które najczęściej realizuje się poprzez lobbing. Nibylandia chce rozbudować infrastrukturę i musi wybrać przedmiot inwestycji: autostrady czy koleje? Przemysł motoryzacyjny zadba o to pierwsze, gwarantując sobie na długie lata chłonny rynek zbytu. Wielki bank jest już tak duży, że gdyby upadł, zbyt wielu ważnych ludzi straciłoby zbyt duże pieniądze? Jego szefowie przekonają rząd, by go przed tym zabezpieczył. Przywilejami i pieniędzmi podatników.
Oto rzeczywistość: kapitaliści wykorzystają każdy możliwy sposób, by wzmocnić swoją pozycję, pozbyć się konkurencji i zagwarantować sobie trwałe zyski.
Powyższą konstatację można udokumentować niezliczonymi przykładami. Stąd większość z nas przyjmuje ją z łatwością. Jako coś oczywistego. Czy jednak bylibyśmy w stanie uwierzyć, że motywacje przedsiębiorców kryją w sobie często znacznie więcej niż tylko chęć robienia pieniędzy? Że wielu z nich ma wizje dotyczące nie tylko poprawy bytu swojego, lecz także bytu całej ludzkości?
Biblioteka w fabryce
Włoch Adriano Olivetti przejął w międzywojniu od swojego ojca firmę produkującą maszyny do pisania, Ing. C. Olivetti & C., i uczynił z niej globalną potęgę. Była ona odpowiednikiem współczesnego Apple’a, gdyż ówcześnie maszyny do pisania były równie popularne, jak obecnie smartfony.
Sukces Olivettiego to wynik jego spostrzegawczości. W trakcie wizyty do USA przeanalizował metody produkcji w fabrykach Forda, wprowadził je w swoich i w ciągu przedwojennej dekady zwiększył produkcję firmy o 400 proc., a zatrudnienie do 2 tys. osób.
Jednak tym, czym naprawdę Włoch zapisał się w historii, jest jego podejście do prowadzenia biznesu. Olivetti wyznawał zasadę, że zyski firmy powinny być reinwestowane tak, by przynosiły jak największą korzyść najpierw całemu społeczeństwu, a dopiero potem samej firmie – oraz dzielone tak, by udział w nich mieli pracownicy. Takie poglądy wynikały wprost z jego socjalistycznych przekonań, które odziedziczył po rodzicach.
Realizacja tej zasady przejawiała się nie tylko w tym, że dawał robotnikom głos w zarządzaniu firmą lub wypłacał im pensje wyższe niż inne przedsiębiorstwa z jego branży, lecz także m.in. w tym, jak szczodry pakiet socjalny im zapewniał. Matkom na przykład oferował niestandardowo długi urlop macierzyński (9,5 miesiąca versus ustawowe pięć miesięcy), a dzieciom pracowników tanie żłobki i przedszkola oraz darmową opiekę zdrowotną do ukończenia 14. r.ż. W tym celu wybudował w pobliżu swoich fabryk sieć klinik medycznych. Budował pracownikom także osiedla z pełną infrastrukturą: od szkół przez kina po kościoły. Co więcej, pracownicy Olivettiego zamiast 48 godzin tygodniowo pracowali 45, a część czasu pracy mogli – i to nawet ci pracownicy z „dołów”, stojący przy taśmie produkcyjnej – swobodnie przeznaczać na samokształcenie i podnoszenie kwalifikacji.
– Musimy przezwyciężyć podział na pracę i kapitał, przemysł i rolnictwo, produkcję i kulturę – powtarzał Włoch swoje credo za każdym razem, gdy koledzy biznesmeni uśmiechali się ironicznie, słysząc o jego eksperymentach.
Najbardziej imponującą próbą realizacji postulatów Olivettiego była budowa eksperymentalnej fabryki w jego rodzinnej Ivrei. Otwarta w 1955 r. fabryka była architektonicznie wpisana w otoczenie i w naturę, pełna światła i przestrzeni, przypominała raczej nowoczesny campus firm takich jak Google niż nieludzko zoptymalizowane, zamknięte, oświetlone męczącym sztucznym światłem zimne obiekty powszechnie kojarzone z fabrykami. Na terenie obiektu znajdowały się nowoczesna stołówka, ośrodek szkoleniowy czy centrum usług medycznych (czyli coś, co obecnie uchodzi niekiedy za standard, a wówczas za fanaberię), a także obiekt, którego próżno szukać w fabrykach po dziś dzień: biblioteka. Nie bez powodu: Olivetti uważał, że odseparowanie życia naukowego, sztuki i literatury od przemysłu to cywilizacyjny błąd. Wpływ na zarządzanie jego firmą mieli artyści i naukowcy. Zależało mu na tym, by jego pracownicy – od samego dołu aż po kadrę zarządzającą – myśleli. Krytycznie, twórczo.
Hojny jak... Rockefeller
Jakże mizernie wyglądają na tle Olivettiego ci archetypiczni inwestorzy, których jedynym zmartwieniem jest terminowa wypłata dywidendy. Jak ubogą mentalność prezentują wyznawcy przykazania głoszącego za Gordonem Gekko, bohaterem filmu „Wall Street” Olivera Stone,a, że „chciwość jest dobra”. Olivetti nie słowami, ale czynami udowadniał, że naprawdę wierzy w to, co mówi. Nawet socjalistyczne poglądy można mu wybaczyć: wcielał je bowiem w życie za własne pieniądze, a ludzi, którzy w taki sposób realizują swoją społeczną wrażliwość, podziwiać będzie nawet najbardziej zagorzały libertarianin.
Rzecz najważniejsza, Olivetti nie jest chlubnym wyjątkiem od zasmucającej reguły, a raczej szczególnie jaskrawym, ale jednym z wielu przykładów tego, że kapitalista może mieć w oczach coś więcej niż symbol dolara – autentyczną troskę o otaczający go świat.
Nawet wśród XIX-wiecznych kapitalistycznych krwiopijców trafiali się często tacy ludzie.
Z czym kojarzy się zazwyczaj Rockefeller? Z monopolistą, który zdominował amerykański rynek naftowy. Zapomina się o jego działalności społecznej. O tym, że po przeczytaniu książki „Historia firmy Standard Oil”, która przedstawiała go w bardzo krytycznym świetle jako bezwzględnego rynkowego drapieżcę, Rockefeller postanowił wybielić swój wizerunek i mocno zaangażował się w filantropię. Zaczął od ufundowania i rozbudowy Uniwersytetu Chicagowskiego (przez dwie dekady od 1904 r. podarował na ten cel 35 mln dol.), a w końcu ustanowił dobroczynną fundację, która w zamierzeniu miała przeżyć jego samego. Zmotywowała go do tego rada znajomego, który ostrzegł go, że jeśli swoje bogactwo w całości przekaże potomkom, to owo bogactwo ich zdemoralizuje, dając zbyt wielką władzę, w efekcie szkodząc całemu społeczeństwu. Rockefeller nie chciał być zapamiętany jako szkodnik. Na rozkręcenie fundacji, która istnieje do dzisiaj i zajmuje się wszystkim, od edukacji przez kulturę po zdrowie, przeznaczył 100 mln dol. (obecnie, po uwzględnieniu inflacji byłoby to... 2,4 mld dol.!). Jeden z biografów podsumował go słowami: „Dobre strony jego osobowości były dokładnie tak dobre, jak jego strony złe”.
Podobnych słów można by użyć i wobec twórców polskiego kapitalizmu. Jak zauważa dziennikarz ekonomiczny Tomasz Cukiernik w artykule „Socjalni fabrykanci”: „Wbrew powszechnie panującej opinii zakorzenionej w polskich umysłach przez komunistyczną propagandę, w tamtym okresie [XIX w. – przyp. red.] pracodawcy bardzo dbali o swoich pracowników”. Cukiernik wymienia całą litanię kapitalistów, którzy budowali swoim pracownikom – w czasach, gdy państwo nie zajmowało się tym wcale – osiedla, szpitale i szkoły. Domy dla ponad tysiąca rodzin wybudował słynny łódzki magnat Izrael Poznański. Inny łódzki przedsiębiorca Karol Scheibler dawał swoim robotnikom 50 proc. zniżki przy opłacaniu czynszu. „W 1886 r. Juliusz Kunitzer wybudował w Łodzi przyfabryczny szpital, w którym robotnicy mieli prawo do bezpłatnych porad, leczenia i darmowych leków. W fabryce Szai Rosenblatta w razie choroby fabryka opłacała pracownikom pobyt w szpitalu” – pisze Cukiernik. Potrzeba naprawdę sporej ilości uprzedzeń, by stwierdzić, że wspomnianymi przemysłowcami kierowała wyłącznie chciwość.
Przenieśmy się w całkiem współczesne realia gospodarcze. Dzisiejsi przedsiębiorcy także rozwijają pozapłacowy socjal pracowniczy, wspomagają lokalne społeczności, zakładają filantropijne fundacje – koniec końców, jak się wydaje, nie koncentrują się wyłącznie na zarabianiu pieniędzy.
W rozbudowywaniu pracowniczego socjalu przodują korporacje z sektora hi-tech i duże e-biznesy (np. Amazon). Jeśli idzie o wyjątkowych filantropów, wystarczy wspomnieć hojność Billa Gatesa czy niezwykły gest Andrzeja Czerneckiego, polskiego biznesmena, który przed śmiercią cały swój majątek przeznaczył na edukację uzdolnionych dzieci z ubogich rodzin.
Wizja nieśmiertelności
Dla wielu przedsiębiorców motorem działania jest jednak nie tyle pomaganie innym, ile chęć realizacji wielkich wizji, wiążących się nie tyle z potencjalnym zarobkiem, co raczej z ekscytacją związaną z przeprowadzeniem eksperymentu o olbrzymiej skali i znaczeniu.
W tekście dla DGP na temat „ideologii konkurencyjności” przywoływałem postać Petera Thiela, 49-letniego przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej. To jeden z owych przedsiębiorców z wizją.
Thiel, znany powszechnie jako współzałożyciel finansowego e-biznesu PayPal, teraz koncentruje się na badaniach nad... nieśmiertelnością, finansując interdyscyplinarne badania nad przedłużaniem ludzkiego życia. „Przedłużanie życia to cel obecny w nauce od zawsze. Sądzę, że ludzie z chęcią wybraliby nieśmiertelność zamiast góry złota. Na poziomie fundamentalnym zmagamy się tutaj z pytaniem o odwracalność procesów starzenia się. Jeśli można zrozumieć systemy biologiczne w ujęciu informacyjnym, to może można je przeprogramować?” – zastanawia się Thiel w artykule dla dziennika „The Telegraph”. Podobny typ biznesmena wizjonera to Elon Musk, założyciel kosmicznego SpaceX i firmy motoryzacyjnej Tesla, prywatnie kolega Thiela. Trzy lata temu ogłosił szalony projekt: stworzy najszybszy środek zbiorowego transportu lądowego w historii. – Napędzane energią słoneczną kapsuły poruszające się w specjalnych tunelach będą rozwijać prędkość 1100 km/h – przekonywał. Tak zwani „eksperci” pukali się w głowę, zwracając uwagę na koszty i różnorakie logistyczne przeszkody na drodze do powstania takiej kolei. I co? W maju tego roku rozpoczęto już praktyczne testy tej nowej technologii. Od momentu gdy Musk o tym zaledwie „głośno myślał”, minęły trzy lata.
A jeśli w XIX w. koleje parowe zrewolucjonizowały transport lądowy dzięki kilkukrotnemu zwiększeniu jego prędkości i umasowieniu go, to wyobraźmy sobie, jak wielki potencjał tkwi w technologii transportu lądowego, która jest konkurencyjna wobec pożerających hektolitry paliwa i zanieczyszczających środowisko samolotów.
Ta szansa otwiera się właśnie dlatego, że Musk chce przede wszystkim zmieniać świat tu i teraz, a dopiero potem kalkuluje opłacalność, w którą zresztą raczej wierzy, niż jest jej pewien.
Oczywiście pojawia się w końcu pytanie o to, co się dzieje z tymi przedsięwzięciami, które oprócz zysku wyznaczają sobie równorzędne cele bardziej wzniosłej natury.
Czy Musk nie będzie kiedyś pluł sobie w brodę, że zamiast zająć się projektami, które dają zwrot już po 5 latach, skoncentrował się na mglistej wizji budowania postępu cywilizacyjnego? Czy Thiel na łożu śmierci nie uzna swojego marzenia o nieśmiertelności za blagę, a jej poszukiwania za stratę czasu? Cóż. Wszystko to jest możliwe – to jest cena ryzyka, które podejmują.
Yes-Meni nie znoszą hipokryzji
Wymowna jest tu znów historia Olivettiego. Jego przedsiębiorstwo nie przetrwało próby czasu w formie, jaką mu nadał. – Dołączyłem do ekipy Olivettiego zaraz po dyplomie i spędziłem w przedsiębiorstwie pięć lat, na koniec zostając asystentem niezwykłego pisarza, Paola Volponiego. Byłem zafascynowany jego ideą. Jednak eksperyment źle się skończył, bo fabryka szybko musiała zacząć liczyć się z rynkiem. Wszystko, co nie było czystą produkcją, zostało odrzucone – wspomina w jednym ze swoich tekstów Tiziano Terzani, znany włoski dziennikarz i reporter. Od lat 60. firma Olivettiego rozwijała się na czysto rynkowych zasadach, aż w końcu została wchłonięta przez innego kolosa. Czy, jak sugeruje Terzani, rynek zabija każdą szlachetną ideę?
Przykładem, którego mógłby użyć zwolennik takiej tezy, są wynalezione przez Muhammada Yunusa mikrokredyty, narzędzia finansowe mające służyć poprawie bytu najuboższych. Yunus wierzył, że jeśli zaoferuje im niskokwotowe pożyczki, to ci będą przeznaczać je na rozkręcanie przynoszących im stały dochód działalności; że – mówiąc metaforycznie – będą za nie kupować wędki, a nie ryby. „Mikrokredyty to nie dobroczynność, to biznes ze społecznym celem” – tłumaczył Yunus. Jego model bankowości przy błogosławieństwie instytucji takich jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy rozpowszechnił się w Afryce, Azji i Amerykach w pierwszej dekadzie drugiego milenium. Jak się jednak okazało w 2007 r. przy okazji debiutu giełdowego meksykańskiego Banco Compartamos, tamtejszego lidera na rynku mikrokredytów, to „pic na wodę”. Wcale nie redukują one biedy, za to stanowią okazję do olbrzymiego zarobku oferującym je firmom. Ideał Yunusa sięgnął bruku? Może więc wielkie słowa w ustach biznesmenów o „misji” i „pomaganiu”, „społecznej odpowiedzialności biznesu” to tylko mydlenie oczu?
Z całą pewnością tak zinterpretowaliby to Andy Bichlbaum i Mike Bonanno, twórcy dokumentu „Yes-Meni naprawiają świat”. Ci dwaj komicy prowokatorzy postawili sobie za cel udowodnienie, że świat wielkiego biznesu jest pełen hipokryzji. Do ich najbardziej błyskotliwych numerów należy podawanie się za rzeczników prasowych firm i organizacji i w ich imieniu wygłaszanie zaskakujących oświadczeń. W 2004 r. ogłosili np. na antenie telewizji BBC, że koncern Dow Chemical wypłaci olbrzymie odszkodowanie ofiarom katastrofy ekologicznej w Bhopalu (Indie), która wydarzyła się w 1984 r. i za którą odpowiedzialna była należąca do Dow Chemical firma. Akcjonariusze firmy, przewidując zmniejszony zysk, zaczęli pozbywać się udziałów. Notowania leciały na łeb, na szyję przed kilka godzin, do momentu gdy prawdziwy rzecznik firmy sprostował informację: żadnego odszkodowania nie będzie.
Ale Yes-Meni dostali, co chcieli: potwierdzenie, że „ludzki” biznes nie istnieje.
Pomnik dla herosa
Dlaczego przywołuję film nakręcony przez parę komików? Po pierwsze, świetnie pokazuje on sposób myślenia tych, którzy w kapitalistach dostrzegają wyłącznie negatywne motywacje. Po drugie, to intelektualny mainstream współczesności w pigułce, jeśli idzie o kulturę popularną: oprócz mniej znanych Yes-Menów mamy przecież hiperpopularne filmy dokumentalne Michaela Moore’a, filmy fabularne Olivera Stone’a, antykapitalistyczne książki Naomi Klein czy filozoficzne wywody miłośnika komunizmu Slavoja Žižka. Ich myślenie łatwo przyswoić, bo łatwo z czysto psychologicznego punktu widzenia przyswajalne są popierające je argumenty. Niektórzy w końcu tak bardzo zaczynają pogardzać kapitalistami, że – jak pewien polski telewizyjny publicysta i działacz związkowy – uważają postawy przedsiębiorcze za niewarte promowania.
Na przeciwnym biegunie mamy intelektualistów, którzy w biznesmenach widzą herosów. Do takich należała wpływowa XX-wieczna amerykańska myślicielka i pisarka Ayn Rand. Autorka książki, która swego czasu popularnością w USA ustępowała tylko Biblii („Atlas zbuntowany ”), widziała w przedsiębiorcach tytanów woli i emanację rozumu. Uważała, że uosabiają życie pełnią człowieczeństwa. – Wszystko mogę zaakceptować, poza tym, co jest najłatwiejsze dla większości: półśrodków, prowizorki, bycia „pomiędzy” – powtarzała. Przedsiębiorcy byli dla niej symbolem zdeterminowania, dążenia do celu i osiągania go. Już samo to czyniło ich w jej oczach jednostkami godnymi podziwu. Że dążą do posiadania pieniędzy? To jej nie przeszkadzało.
– Pieniądze są środkiem wymiany, którego nie byłoby, gdyby nie było produktów i wytwarzających je ludzi. Pieniądze są więc materialnym wyrazem zasady głoszącej, że jeśli chcesz zadawać się z innymi, musisz oferować im coś, co posiada wartość – twierdziła. To właśnie twórczą potęgę umysłu i wolę działania doceniała Rand w przedsiębiorcach, zaś cechami, które mogły w jej oczach kapitalistów dyskwalifikować, były walka o przywileje, korupcja, nieuczciwe zwalczanie konkurentów. Tym bezgranicznie gardziła.
Czy w ślad za Rand mamy okrzyknąć kapitalistów bohaterami ludzkości i budować im pomniki? To byłaby przesada. Rynek to mechanizm społecznej synergii kapitalistów z pracownikami, a nie dyktatura geniuszy. Geniusz sam nie zdziała zbyt wiele.
To jak w końcu jest: czy kapitalista może świadomie i celowo – jak Olivetti – służyć społeczeństwu kosztem zysku, czy może wystarczy, że po prostu „będzie sobą”?
Diagnozę postawił tu Adam Smith w krótkiej sentencji: „To nie z życzliwości rzeźnika, właściciela browaru czy bankiera możemy spodziewać się obiadu, ale z ich troski o własny interes”. Smith sugeruje więc, że przedsiębiorcy w dobrze zorganizowanym społeczeństwie rynkowym służą dobru wspólnemu bez względu na to, jakie intencje nimi kierują. Problem jednak w tym, że historia pokazuje, że jeśli „własny interes” pojmują wąsko i krótkowzrocznie, to serwowane przez nich społeczeństwu obiady są niedobre i niezdrowe. Mimo wszystko więc biznesmen musi umieć zdobyć się na refleksję, czy to, co robi, jest dobre. Tyle że to już zagadnienie etyczne i ekonomia niewiele w tej kwestii może powiedzieć. Od Smitha jednak w kontekście naszych rozważań na pewno dowiadujemy się, że jeśli przedsiębiorcy z misją chcą służyć społeczeństwu, powinni robić to nie kosztem zysku, ale z jego pomocą. Bo uczciwy zysk, a nie chciwość, jest dobry.
Być może Olivetti o tym właśnie zapomniał.